poniedziałek, 27 lutego 2012

DVD Koncert - V.A. - Concert for George (2002) - recenzja




Do koncertów oglądanych z dvd mam podejście identczne jak do kolejnego odcinka Ojca Mateusza.Skoro już mam to obejrzę ale zaraz potem może dla mnie nie istnieć. Nie kolekcjonuję, choc kilka a może nawet kilkanaście wizyjnych zapisów posiadam.Są jednak pozycje, do których wracam i które najzwyczajniej w świecie uwielbiam.Jednym z takich koncertów, który ile razy oglądam coś ściska mi leciutko krtań jest wydarzenia jakie miało miejsce równo w rok po śmierci Georga Harrisona.Przyjaciele jego postanowili oddać temu artyście hołd i uświetnić rocznicę mega wydarzeniam koncertowym. Za całość od strony muzycznej wziął się jego serdeczny przyjaciel Eric Clapton. Zgrał zaś to wszystko "do kupy"  i obrobił Jeff Lynne i o dziwo nie brzmi to  w ogóle jak Electric Light Orchestra co jest dla mnie szokiem, pamiętając wczesniejsze jego produkcje jak choćby "nowe nagrania" The Beatles. Do tego wyjątkowego wydarzenia Eric zaprosił artystów, którzy w większym lub mniejszym stopniu wczesniej współpracowali z Georgem. Na scenie pojawili się więc sami przyjaciele Harissona.Zresztą nie tylko oni. Koncert uświetnili także swoją obecnością i to czynną jego żona (wdowa) Olivia oraz syn Dhani.Koncert odbył się 29 listopada 2002r w The Royal Albert Hall.Trwał blisko dwie i pół godziny. Na repertuar składały się tylko kompzycje Harrisona (z drobnym wyjątkiem - Perkinsa i Raviego).

Koncert rozpoczął się od oficjalnego przywitania zaproszonych gości i rodziny zmarłego muzyka.Wprowadzenia tego dokonał niekryjący wzruszenia Eric Clapton. Po nim kilka słów powiedział Ravi Shankar, po czym przedstawił wszystkim swoją córkę, która po ojcu przejeła prowadzenie orkiestry hinduskiej. Sam mistrz usiadł na scenie tuż obok Erica i wdowy po Harrisonie, Olivi. Rozpoczął się koncert. Anoushka Shankar talent odziedziczyła po ojcu. Jej uroda przyzdobiona w hinduski strój w połączeniu z dużym orientalnym instrumentem jakim jest sitar dało efekt piorunujący. Zawsze drażniły mnie od strony muzycznej poczynania Raviego, ale podczas tego koncertu wszystko mi grało niesamowicie pięknie. Do tej pory nie zdarzyło mi się, bym oglądając ten koncert użył klawisza next.Występ ten nie tylko, że zawierał porcję bardzo dobrej i tak odmiennej muzyki, ale wprowadził przy okazji nastrój "wyższych stanów duchowych".W trakcie występu orkiestry Shankara wpleciono kompozycje "The inner Light" pochodzącą ze strony b singla "Lady Madonna".Z orkiestrą Shankara tą piosenkę zaśpiewał Jeff Lynne. Na zakończenie orkiestra wykonała kompozycję Raviego "Aspan" poświęconą Harrisonowi.

Kolejną pozycją w koncercie był dość krótki występ The Monty Pythons. Kabareciarze doskonale rozładowali podniosły nastrój kompozycji hinduskich. Zaprezentowali swoje dwa muzyczne chyba najpopularniejsze skecze w tym sławny "kelnerski", a co za tym idzie również prezentacji poddane zostały ich pośladki. Niestety już ciut podstarzałe, choć równie śmieszne. Skąd obecność Monty Pythona na koncercie każdy szanujący się fan Georgea wie doskonale.

The Monty Pythons - Concert for George



Po Pythonie nastąpiła właściwa część przedstawienia. Wcześniejsze występy traktować należy mimo wszystko jako wprowadzenie, chwilę zadumy nad zmarłym artystą. Teraz dopiero całość nabierze właściwego już rockowego rozpędu. Na scenie zaczęli pojawiać się muzycy tworzący tzw George's Band, grupę stworzoną na potrzeby tego koncertu. Kogo więc ujrzeliśmy na scenie ? Oczywiście mistrz ceremoni Eric Clapton. Po jego prawej stronie z gitarą stanął Jeff Lynne (lider ELO). Po lewej syn Georga Harrisona Dhani z gitarą rytmiczną (z wyglądu sobowtór swojego ojca z okresu pierwszych płyt Beatlesów). Za Dhani z gitarą basową stanął Dave Bronze (Dr Feelgood, Procol Harum,Robin Trower,Eric Clapton Band).Za Erykiem z gitarą, jak cień umiejscowił się Andy Fairweather Low (Roger Waters,Harrison,) oraz Albert Lee.Na perkusji zagrali: Jim Capaldi (Traffic, Steve Winwood) oraz James Lee "Jim" Keltner (Bob Dylan, Presley,Lennon, Harrison, Traveling Wilbrys,Crosby, Stills, Nash and Young). Całość perkusyjną dopełniał showman tamburyna (i nie tylko) Ray Cooper. Gdy do tego składu dodamy jeszcze dwóch keybordzistów i zarazem wokalistów Billy Prestona oraz Gary Brookera (Procol Harum) to nie ma mocnych. Zespół musiał być imponujący, przy którym nazwanie innych kapel (wiadomo których) super grupami jest sporym nadużyciem. Tym bardziej, że to jeszcze nie koniec wymienianki. Czas na gwazdy, które tą grupę zasilały w trakcie koncertu. Po każdorazowym pojawieniu się takowej, ona już sceny nie opuszczała, przez co skład się stale powiększał.Kim były te pojawiające się gwiazdy ? Otóż stawili się dwaj ostatni żyjący Beatlesi Paul i Ringo. Niejaki Joe Brown (przyjaciel Georgea), Jools Holland, Sam Brown (ta od hitu "Stop").W przerwie występu tej mega super grupy swoje kilka groszy dorzucił Tom Petty ze swoimi Heartbreackersami.

Ale może od początku. Na pierwszy ogień poszła kompozycja "I Want To Tell You" pochodząca z okresu beatlesowskiego "Rewolwera" zaśpiewana przez Lynna a zaraz po niej rolę wokalisty w "If I Needed Someone" przejął Clapton.Trzecia piosenka to killer-hit Harrisona również z okresu "fab four", "Old Brown Shoe". Tym razem swojego głosu użyczył Gary Brooker i powiem szczerze, że wersja zaśpiewana przez Garego wypadła olśniewająco dobrze i gdyby nie pewnien rodzaj kultu, który otacza wszystkie piosenki Beatlesów twierdziłbym, że to najlepsze wykonanie tego numeru jakie słyszałem - łącznie z wersją oryginalną. Gdy jeszcze nie ostudziły się emocje po tej piosence Jeff Lynne rozpoczął kolejny mega przebój Georga "Give me love". Na chwilę przerwę tą wymieniankę, bo muszę podzielić się spostrzeżeniem. Eric Clapton zarządzając tym George's Band doskonale rozdzielił role poszczególnym gościom. Gary Brooker wypadł doskonale, gdyż "Old Brown Shoe" wręcz brzmi jakby było stworzone dla niego. Podobnie "Give me love" w wersji Lynne, to coś jakby stworzone pod jego styl. Clapton dla siebie zaś wybrał partie śpiewane w kompozycjach tak typowych dla niego, ze nawet kiedyś podejrzewałem, czy aby na pewno to kompozycje Harrisona a nie jego kolegi podarowane w prezencie. Wszystko na tym koncercie rozdzielono perfekcyjnie. Może szkoda, że syn Georga, Dhani nie miał partii solowych a jedynie udzielał się w chórkach. No cóż ? Może nie był jeszcze gotowy, choć udział w chórkach obok McCartneya, Sam Brown etc to też wielkie przeżycie.

Isn't It A Pity - Concert for George



Wracam do koncertu. Po Lynnie w "Give me love" pojawiło się trochę niedoceniane a przepiękne "Beware Of Darkness" z pierwszej płyty Harrisona wydanej po rozłamie grupy Beatles. To co Eric robił z tym nagraniem to mistrzostwo świata.W wersji Harrisona jest to coś wspaniałego ale w wersji Erica to stawy siadają i chcąc nie chcąc człowieka wali na kolana.Zresztą nie jest to jedyny fragment w tym koncercie, gdy trudno jest nie okazać zachwytu nad kunsztem Claptona.W tej kompozycji niewiele Eric zmienił, bo to kapitalny numer ale brzmi to w Royal Albert Hall nieziemsko wspaniale.
Bedąc pod wrażeniem "Beware Of Darkness" mniej zachwycam się wykonaniem, wydawać się mogło jednego z największych hitów tego koncertu - "Here Comes The Sun". Być może nie przekonał mnie do siebie Joe Brown, który wyszedl na scenę z ukulele i oprócz przeboju z "Abbey Road" zagrał i zaśpiewał jeszcze "That's The Way It Goes"(tu zdecydowanie lepiej wypadł).Pierwszą odsłonę występu George's Band zakończyła Sam Brown, która głosem jak dynamit zaśpiewała "Horse to Water". Wersja ciut jazzowa ale wypadło to z takim uczuciem i przebojowością, że z pewnością jej występ to spora ozdoba tego konceru.Od tego momentu Sam Brown sceny już nie opuściła zajmując miejsce w chórkach kobiecych.

Concert For George - Handle With Care


niepotrzebnie gosciu miesza swoją perkusją. Jak znajdę linka do wersji "czystej" to podmienię

Eric doskonały scenariusz przygotował i dawkował napięcie. Po występie Sam zaprosił na scenę Toma Pettego ze swoją grupą. Zagrali oni dwie kompozycje Harrisona z okresu Beatlesowskiego a mianowicie "Taxman" oraz "I need you". Jak to mu wyszło ? Powiem tak. Zaśpiewał to po prostu jak Tom Petty i mimo że wolę zdecydowanie wersje inne o oryginalnych nie wspomnę, to da się tego słuchać i to nawet z przyjemnoscią. Wolałbym co prawda, by  "I Need you" zaśpiewał Jeff ale co tam. Trzecia piosenka z Tomem w roli głównej równoważyła wszelkie niedociągnięcia. Do zespołu Pettego dołączył bowiem Jeff Lynne z Dhani Harrison i ze sceny popłynął "Handle With Care". Partie Orbisona zaśpiewał Jeff. Szkoda, ze Dhani nie śpiewał partii ojca, bo głos ma bardzo zbliżony. Wiem, bo miałem okazję posluchać jego głosu w piosenkach krążące swego czasu po you tubie. Zaraz po tym przeboju Tom z chłopakami szybko się pozbierał ze sceny i ponownie George's Band zaczęli rządzić na całego.

My sweet Lord - Concert for George


Całkiem fajna kompozycja "Isn't It A Pity" w wersji Harrisona w odsłonie tego konceru z wokalem Prestona oraz kapitalną gitarą Claptona stała się dla mnie kolejnym wielkim ozdobnikem, którego się nie spodziewałem. Koniecznie trzeba posłuchać tego wykonania, bo ma w sobie coś znacznie więcej niż to co znamy z wykonia Georgea. Po tym występie publiczność zrobiła owację na stojąco ale powodem nie było genialne wykonanie wspomianej piosenki a pojawienie sięna scenie Ringo Stara. Ringo w swój własny sposób pojmowania śpiewania wykonał dwie piosenki "Photograph" przy powstawaniu której maczał palce i Harrison oraz "Honey Don't", przebój Carla Perkinsa którego wspólnie swego czasu uwielbiali.Jak to Ringo, facet niebywale skromny podziękował i... no właśnie. Nie zszedł ze sceny. Usiadł do perkusji i od tej pory koncert odbywał się w rytm trzech perkusji granych jednocześnie.Na scenie zaś pojawił się Paul McCartney. Kolejna owacja.Co ząspiewał Macca ? "For You blue" oraz w duecie z Claptonem "Something".Z początku dziwnie mi brzmiała ta kompozycja podana w takim rytmie lekko skocznym śpiewana głosem do tego McCartneya ale w chwili gdy miała zabrzmić znana solówka gitarowa wszystko wróciło do normu i kontrolę nad całością przejął Clapton.Kolejne ciary, kolejne ściśnięcie krtani, kolejne zaliczone kolana. George !!! Bez "Something" nie było by albumu "Abbey Road" a przynajmniej nie byłby on tym czym jest dla wielu milionów ludzi.Ta kompozycja to jedna z najpiękniejszych piosenek o miłości jakie powstały.By pogwiazdorzyć Paul wykonał jeszcze "All Things Must Pass" i ustąpił miejsca Billowi Prestonowi.Pierwsze akordy i juz wiadomo "My sweet lord".Z oryginanym wykonaniem jestem tak dalece zżyty, że bałem się wykonania Prestona ale podołał. Co prawda bardziej to zabrzmiało soulowo ale i klimat piosenki jest bardziej uduchowiony więc wypadło wszystko cudownie.Po tym największym hicie Harrisona z okresu post beatlesowskiego wykonano jeszcze wspólnie przez wszystkich wystepujących artystów "Wah Wah".Koncert zakończył Joe Brown śpiewając "I'll See You In My Dreams" podczas którego na głowy widzów posypały się konfetti w kształcie duzych płatków kwiatów.

A gdzie "While My Guitar Gently Weeps" ? Był, był... celowo pominąłem, bo od początku czułem, że to będzie wisieńka na torcie. Nie pomyliłem się.Zagrali to tuż przed "My sweet Lord" Głównym wokalistą był Eric Clapton a wspomagał go McCarney oraz Lynne.Do tego w tle "te trzy" perkusje - obłęd. Tu już dywan w kolana mnie gniótł niemiłościwie. Do tej pory uważałem, że wersja z "Live in Japan" jest tą najlepszą. Teraz mam dylemat. Cudowny utwór i jeszcze cudowniejsze wykonanie. Clapton ponownie doprowadził do łkania swoją gitarę, a dokładniej jego gitara z delikatnego łkania po pewnym czasie  wręcz rozpłakała się na dobre. Całość zwłaszcza w kontekście pamięci o Georgu wypadła bardzo wzruszająco, pięknie i podniośle. Kto kochał twórczość Harrisona ten łzy musiał mieć w oczach słuchając tego niesamowitego dzieła.

While my guitar gently weeps - Concert for George


Całość konceru obfituje w sceny wzruszające. Niespotykane na codzień. Dhani dziękujący Ericowi za koncert. Mam nawet wrażenie, że miał on jednak zaśpiewać jakiś fragmet w piosence jednak przerosło to go i z kłopotu wywabił go Eric śpiewając partie przeznaczone dla niego. Dało mi to do myslenia gdy w pewnym momencie Dhani dziękuje za coś Ericowi.Nie pamiętam już w którym to było fragmencie ale ten szczegół przykuł moją uwagę.Oprócz tego widzimy ściskających się Paula i Ringo. Poza tym ujrzeć na jednej scenie Ringa i Paula to już wydarzenie a jak do tego dołożymy Claptona i Lynne ? Koncert marzeń. Szkoda tylko, że okazja taka smutna. Już wspomniałem. Wiele widziałem koncertów na DVD ale tylko do niektórych powracam od czasu do czasu. Ten z pewnością jest na liście pięciu najlepszych jakie widziałem.Dodatkowo mam wrażenie, że ten wzruszający koncert coraz bardziej odchodzi w zapomnienie. Nigdy zresztą w Polsce nie był jakoś super popularny. Szkoda...

Ocena pięć gwiazdek ale proszę nie robić relatywnych porównań z płytami audio. DVD u mnie rządzą się innymi prawami :) i porównywane mogą być tylko między sobą.



Track lista DVD (pominąłem dodatki)


01 - Sarve shaam - Ravi Shankar Orchestra
02 - Your Eyes - Ravi Shankar Orchestra
03 - The Inner Light - Ravi Shankar Orchestra with Jeff Lynne
04 - Arpan - Ravi Shankar Orchestra


05 - Sit On My Face - The Monty Python
06 - The Lumberjack Song - The Monty Python


07 - I Want To Tell You - Jeff Lynne
08 - If I Needed Someone - Eric Clapton
09 - Old Brown Shoe - Gary Brooker
10 - Give Me Love (Give Me Peace On Earth) - Jeff Lynne
11 - Beware Of Darkness - Eric Clapton
12 - Here Comes The Sun - Joe Brown
13 - That's The Way It Goes - Joe Brown
14 - Horse to Water - Sam Brown


15 - Taxman - Tom Petty and the Heartbreakers
16 - I Need You - Tom Petty and the Heartbreakers
17 - Handle With Care - Tom Petty and the Heartbreakers with Jeff Lynne and Dhani Harrison


18 - Isn't It A Pity - Billy Preston
19 - Photograph - Ringo Starr
20 - Honey Don't - Ringo Starr
21 - For You Blue - Paul McCartney
22 - Something - Paul McCartney and Eric Clapton
23 - All Things Must Pass - Paul McCartney
24 - While My Guitar Gently Weeps - Eric Clapton and Paul McCartney
25 - My Sweet Lord - Billy Preston
26 - Wah-Wah - Varios artistas
27 - I'll See You In My Dreams - Joe Brown


Oprócz DVD wydano także wersję audio tego koncertu. Niestety nie posiadam jeszcze w tej wersji. Poniżej reprodukcja okładki wersji audio. Zawartość wersji audio pozbawiona jest w porównaniu do DVD tylko występu Monty Pythona.

Dociekliwych odsyłam do oficjalnej strony koncertu.

Concert for George - oficjalna strona

środa, 15 lutego 2012

Różne refleksje na temat audycji Nawiedzone Studio cz. 2




Skoro tydzień temu poruszyłem temat audycji "Nawiedone studio" nadawanej z poznańskiej radiostacji Afera, czas dokończyć ten wątek. W końcu moje pozlepiane myśli napisane poprzednio poszybowały nie tyle w kierunku merytorycznym programu co bardziej metodologicznym.Moje refleksje zrozumiane zapewne były tylko przez osoby w jakiś sposób związane z tą audycją. Dzisiaj zamierzam zabawić się w recenzenta tego programu i to w taki sposób, by nawet osoba do tej pory nie słuchająca tego programu mogła na podstawie moich słów choć po części ukierunkować swoją opinię.Sprawić by pomślała, że warto choć dla próby nastawić tą audycję i kto wie, może nawet stać się jej stałym słuchaczem.

Audycja "Nawiedzone studio" nadawana jest co tydzień, w każdą niedzielę od godz. 22 do 2 w nocy.Podstawowym źródłem jej odbioru jest częstotliwość FM 98,6 Mhz. Jako rozgłośnia lokalna ma ona dość ograniczony zasięg i słyszalna jest w Poznaniu i jego najbliżeszej okolicy. Od kilku lat dobrodziejstwo internetu sprawia, że można jej już słuchać w każdym zakątku świata gdzie dociera sieć.

Z audycją zetknąłem się stosunkowo późno, bo dopiero w okolicach 1999/2000r i był to zupełny przypadek.Awaria telewizora sprawiła, że włączyłem radio. Nastawiłem radio Aferę, gdyż to była jedyna stacja w Poznaniu, która grała muzykę tylko rockową. Wcześniej często słuchałem tej rozgłośni w dzień z uwagi na to, że moja praca wymagała sporo jeżdżenia samochodem a wiadomo auto to chyba już ostanie miejsce gdzie ludzie w ogóle słuchają radia. Stąd też pomysł, by wieczorem zamiast TV nastawić ulubioną rozgłośnie.Trafiłem akurat na audycję, w której jakiś człowiek o ciepłym i miłym głosie z wielką pasją opowiadał o tym co zamierza za chwilę zagrać. Wtedy to po raz pierwszy usłyszałem Pendragon oraz IQ. W dwa tygodnie później trafiłem do przypadkowego sklepu w celu nabycie płyt tych grup .Jakie miłe było moje zdziwienie, gdy u osoby będącej w sklepie rozpoznałem ten znajomy głos z radia. Obecnie nasza znajomość trwa w najlepsze ale wierzcie mi, to tylko dodaje smaczku i zapewniam, że nie jest ten fakt wykładnikiem tego co tu wypisuję. Program "Nawiedzone studio" jest audycją całkowicie autorską. Niepodlegającą żadnym wpływom osób trzecich. Tutaj nie pojawia się muzyka sponsorowana przez wytwórnię. Tu nie znajdziemy muzyki, która wykracza poza zainteresowania autora.



Kim jest autor programu ? Nazywa się Andrzej Masłowski (w kręgach znany jako Nawiedzony) To wielki miłośnik i pasjonat muzyki i to muzyki bardzo szeroko pojętej. To człowiek, który całe swoje ponad czterdziestoletnie życie spędził na słuchaniu i kolekcjonowaniu muzyki. Tak jak u każdego, również i u niego zdarzały się różne okresy fascynacji wieloma gatunkami czy stylami w muzyce. To zaowocowało tym, że mamy tu do czynienia z osobą wszechstronie osłuchaną, a gdy do tego dodamy jego zamiłowanie do literatury i prasy muzycznej, otrzymujemy mieszankę godną omnibusa muzycznego. Da się to zauważyć słuchając jego wypowiedzi w audycji. Mam pewność, że nie przygotowuje siędo niej od strony merytorycznej.Wszystko co mówi w audycji (a mówi sporo bo to gaduła) leci prosto z jego głowy. Jedynie czasami posiłkuje się informacjami zawartymi na okładkach prezentowanych płyt. Jego głowa to potężny "twardy dysk" z terabajtami danych o muzyce i artystach. Robi wrażenie nawet na osobach mojego pokroju, że się wyrażę trochę nieskromnie.Co do muzyki to już inna sprawa. Tutaj nic nie jest przypadkowe. Selekcja utworów do kolejnego programu rozpoczyna się już od poniedziałku rana, a czasami pomysły zapisywane na karteczkach mają jeszcze dłuższy rodowód i trwają te dobory często aż do samego programu. Nawet w jego trakcie potrafią jeszcze ulec zmianie. To naprawdę przemyślany dobór a wszystko w jedym  celu, by w audycji pojawiła się tylko najlepsza muzyka. Słuchając "Nawiedzonego studia" to się wyczuwa, choćby po tym jak mówi o tej muzyce. Można czasami się nie zgadzać z opinią usłyszaną ale trzeba oddać prawdzie, że nawet utwory, które prywatnie jakoś nam do końca nie leżą w tej audycji często dostają innego blasku. Prawdopodobnie poprzez odpowiednie przygotowanie słuchacza właściwie dobranymi słowami opisuącymi to co mamy za chwilę usłyszeć. Jego audycje mają coś wspólnego z pamiętnym Beksińskim. Zresztą sam Andrzej nie ukrywa fascynacji tym śp. prezenterem radiowym .Pamietam dobrze audycje Tomka i śmiało mogę przyrównać tych ludzi do siebie. Obu łączy ta sama pasja i po części klimat. Łączy ich także uwielbienie do prowadzenia bardzo osobistych komentarzy muzycznych.Uważam również, że tylko fakt tego, że "Nawiedzone studio" nadawane jest z rozgłośni lokalnej powoduje to, że gwiazda prezenterska nie lśni takim światłem jakby mogła, gdyby eterem dla niego była częstotliwość programu trzeciego PR. Zanim przejdę do samej zawartości audycji od strony muzycznej muszę dodać, że Andrzej ten program prowadzi całkowicie za darmo i to od prawie dwudziestu lat. Co tydzień przez cztery godziny w poczuciu misji propagowania wspaniałej muzyki dociera wieczorem do studia i z torby wyciąga płyty, które tak pieczołowicie przygotowywał przez cały tydzień. Gra tylko ze swoich płyt i tylko oryginalnych, często unikalnych wydań. Bywały próby zasugerowania mu doboru a nawet podrzucano mu płyty z których mógłby skorzystać podczas audycji. Nic z tego. Ma zasadę, że gra tylko ze swoich i tylko to co sam uważa na ten moment za słuszne.Na szczęście jego gust wyrobiony przez wiele lat słuchania nie uległ spatrzeniu a wręcz nabrał szlachetnego szlifu. Uodpornił się także na na powszechne opinie i trudno mu coś sugerować co byłoby niezgodne z jego punktem widzenia a raczej słyszenia muzyki .Jego otwartość na muzykę sprawia, że audycja nigdy nie ma charakteu jednolitego od strony muzycznej. Jedyny wspólny mianownik to fakt, że głównie grana jest muzyka rockowa.




Na pewno w audycji potencjalny słuchacz usłyszy muzykę hard rockową, metal (ale ten nie skrajny, gdzie szybkość lub hałas są najistotniejsze). Sporo jest muzyki powiedzmy ogólnie art rockowej ale i sporo jest również rocka tzw środka.Stara się unkać w audycji nagrań klasyki rocka z gatunku tych banalnych, pomimo tego, że sam uważa je za rzeczy wspaniałe. Dlaczego ? Chyba glównie z uwagi na to, że woli zagrać utwory równie dobre a mniej docenione, przez co i mniej oklepane. Tym samym jego audycje to nie tylko rozrywka dla uszu ale także i wartość edukacyjna. Najmocniejszym punktem programu zawsze chyba dla mnie pozostaną utwory klimatyczne o rozbudowanej aranżacji i ocierające się o brzmienia progresywne. Zresztą kilka lat wstecz takie dźwieki dominowały w Nawiedzonym. Dziś już  jest on na innym etapie i czuć, że bardziej kręci go odcień heavy metalowy. Pamięta jednak o gustach swoich słuchaczy i nie przesadza nachalnym lansowaniem swojego punktu widenia.To obecnie jedyna audycja, w której można posłuchać obok siebie w jednym programie: Purpli, Floydów, Iron Maiden, Pendragon, Marillion, ABBA, Lacrimose, Def Leppard, Katie Malue, Gary Moore'a, Bee Gees, Pucupine Tree i wielu innych. Na tym tkwi siła tego pogramu, że przez cztery godziny przy stałej żonglerce stylami i klimatem każdy musi trafić coś dla siebie, a cała reszta przy tym nie wyda mu się mniej atrakcyjna. Fascynujące jest to również z jaką biegłością potrafi Andrzej wyszukiwać perełki muzyczne. Często pochodzą one z płyt całkowicie już zapomnianych przez świat. To też jest siła tego programu, że można w nim usłyszeć to czego nie grają nigdzie. Jeżeli ktoś chciałby się zorientować w doborze muzyki zapraszam na oficjalną stronę audycji, gdzie zamieszczone są pełne track listy poszczególnych audycji. Ważnym ogniwem audycji są premiery płytowe, czyli nowości. Jeżeli ktoś nie ma czasu lub ochoty śledzić wszelkich nowinek z klimatów metalowych czy progresywnych spokojnie może zdać się na audycję. Mało jest rzeczy na rynku wydawniczym dobrych, a które umykają uwadze prowadzącemu. Od lat wedłg mnie jest to najlepsza audycja o tematyce rockowej nadawana w całej Polsce. Ona nie tylko pozwala poznać muzykę a nawet uczy jej słuchać a z tym nie spotkałem się nigdy i u nikogo.Nawet u śp. Tomka Beksińskiego. Zapraszam więc tych, których być może w jakiś sposób zachęciłem do posłuchania NAwiedzonego Studia w najbliższą niedzielę - warto, Również zachęcam do wejścia na stronę gdzie od lat tworzę archiwum audycji w postaci zapisów mp.3 (jest tam ponad 150 audycji z ostatnch lat).Zapraszam także do czytania bloga Nawiedzonego, gdzie mozna poznać nie tylko muzyczną wrażliwość autora ale również i tą bardzo osobistą, prywatną.



Poniżej zbiór przydatnych linków

Audycja "Nawiedzone studio" w każdą niedzielę od 22 do 2 w nocy

Czętotliwość radiowa na terenie Poznania i okolic 98,6 MHz FM
Radiowy strumień internetowy dostępny na stronie http://www.afera.com.pl/
Oficjalna strona audycji
http://www.nawiedzonestudio.boo.pl/
Blog prowadzony przez autora audycji
http://blognawiedzonego.blogspot.com/
Miejsce gdzie znajdują się archwiwalne wydania audycji z ostatnich trzech lat
http://chomikuj.pl/jadis




czwartek, 9 lutego 2012

Camel - Harbour of Tears (1996) - recenzja



Dziś do recenzji wybrałem album, który uważam za "najpiekniejszą smutną płytę" jaka powstała w muzyce rockowej. Każdy  z moich znajomych miał to samo odczucie po zetknięciu się z tymi kompozycjami (a przynajmniej Ci co ją przesłuchali). Potężny smutek i tęsknotę za utraceniem czegoś bezpowrotnie słychać tu w każdej nucie. Są płyty na tym świecie przy słuchaniu których człowiek ma ochotę skoczyć z dachu lub odkręcić gaz. Są takie, przy których ma ochotę zacząć pić krew i zwiedzać podczas ich odsłuchu późną nocą cmentarze.Sporo jest takich, przy których nogi same dostają tanecznych drgawek. Ta płyta ma również swoją cechę. Przy niej chce się płakać. Nie odkryję ameryki pisząc o okolicznościach powstania tej muzyki."Harbour of tears", czyli "Port Łez" to muzyka dedykowana prze lidera Camela swojemu zmarłemu ojcu.Tytułowy "Port łez" to miejsce w Irlandii a dokładniej jest to port w  Country Cork. Stąd w poszukiwaniu pracy emigrowali do Stanów ludzie. Tu się żegnali i to często na zawsze.

Okładka opatrzona jest tekstem

"Port (przylądek) Cóbh jest pięknym, głębokim portem w County Cork w Irlandii. Był on ostatnim skrawkiem Irlandii dla setek z tysięcy złamanych rodzin, które odpływały od jej brzegów ku nieznanemu przeznaczeniu. Nazywano go Portem Łez".

Po przesłuchaniu całości oprócz potężnej dawki smutku z pewnością zwrócimy uwagę na elementy folkloru irlandzkiego. Cała płyta jest bardzo ale to bardzo irlandzka.Całość dodatkowo opatrzono tekstem śpiewanym na zmianę przez Latimera i Colina.Po przeanalizowaniu słów wszystkich piosenek z tej płyty śmiało mogę twierdzić, że oprócz samego ich poetyckiego rozmachu posiadają dokładnie to samo co muzyka, której towarzyszą - są smutne. Piękne ale smutne.W słowach opisuje Andy emocje towarzyszące rozłące, tęsknocie za bliskimi, za ojczyzną.W tytułowym utworze rozpoczyna też pewną opowieść wcielając się w postać jedego z pięciu braci zmuszonego przez biedę do emigracji.W kolejnych odsłonach opowiada z pozycji emigranta o tym wszystkim co czuje. Przed poznaniem tej płyty często słyszałem w stosunku do stylu gry Gilmoura czy Claptona określenie "płacząca gitara".Jeżeli Clapton potrafił sprawić by gitara zapłakała to Latimer potrafi sprawić, że oprócz instrumentu także i my zaczynamy mieć mokre oczy.Utwory na płycie tworzą jedną doskonałą całość i sprawiają wrażenie suity. Grupa Camel w chwili zakończenia ostatniego dźwięku na tej płycie zostawia nas nad brzegiem irlandzkim, wpatrzonych w horyzont i jedyne co do nas dociera to szum fal.W ten sposób grupa przetrzymuje nas prawie 15 minut.To dobry pomysł, by nas słuchaczy wyciszyć po tej muzyce i nie pozwolić, by od razu bez chwili zadumy pojawiło się coś innego, niezwiązanego z tą płyta, co mogło by przedwczesnie zburzyć nastrój.

Domyślam się, że jestem w mniejszości, która uważa tą płytę za najlepszy album grupy Camel. Być może powodem tego jest to, że ten album poznałem jako pierwszą w całości płytę tej grupy.Na tej płycie też idealnie wyważono ilość partii wokalnych do reszty, przez co  nie jest ona ani prześpiewana, ani nie jest przegrana.Camel ponoć na koncertach w Polsce wykonał całą płytę. Szkoda, że poznałem ją z pewnym kilkuletnim opóźnieniem . Być może, gdybym chwycił to na bierząco, to by mnie ten koncert nie minął . Dzisiaj nie słucham jej zbyt często, gdyż muzyka z niej pochodząca zbytnio działa na moje "receptory depresyjne" powodując nastrój przygnębienia i zbędne zasmucanie się. Staram się ją sobie dawkować i odtwarzam ją tylko w chwilach, gdy nastrój mam na tyle dobry, że prędzej dostrzegę piękno gitary niż ten smutek z niej bijący.Andrew Latmer tą płytą stworzył coś niesamowitego. Brawo !!!


Krótka to recenzja bo nie chcę w tym przypadku lać wody, czy dogłębnie analizować każdą nutę. Nie chcę też pastwić się nad wątkami osobistymi kompozytora tej muzyki. Dodam może tylko, że za teksty odpowiadała na tej płycie głównie żona Adrewa Latimera Sussan Hoover a za wokalne partie kobiece, bliżej mi nieznana Mae McKenna. Płyta z tych,  które warto znać i mieć w kolekcji. Polecam

track lista

"Irish Air" (0.57) – utwór tradycyjny
"Irish Air (Instrumental reprise)" (1.57) – utwór tradycyjny
"Harbour of Tears" (3.12) – Hoover, Latimer
"Cobh" (0.50) – Hoover, Latimer
"Send Home the Slates" (4.23) – Hoover, Latimer
"Under the Moon" (1.16) – Hoover, Latimer
"Watching the Bobbins" (7.13) – Hoover, Latimer
"Generations" (1.01) – Hoover, Latimer
"Eyes of Ireland" (3.09) – Hoover, Latimer
"Running from Paradise" (5.20) – Hoover, Latimer
"End of the Day" (2.29) – Hoover, Latimer
"Coming of Age" (7.21) – Hoover, Latimer
"The Hour Candle" (23.00 z czego 15 minut szumu morza) – Hoover, Latimer

środa, 8 lutego 2012

Różne refleksje na temat audycji Nawiedzone Studio cz. 1



Dziś opowiem wam trochę o audycji radiowej, która swego czasu przewartościowała całkowicie mój gust muzyczny.Był to rok 2000 lub 2001.Przeżywałem wtedy fascynację nowo poznaną płytą Pendragonu "Not of this world".Posiadałem już w domu trzy wczesniejsze albumy tej grupy oraz sławną "Ever" grupy IQ. To w zasadzie była moja cała płytoteka art rockowa.Był to również okres w którym rozpocząłem słuchanie Nawiedzonego studia.Audycji nadawanej w rozgłośni radia Afera w Poznaniu.Prowadzi ją od prawie dwudzistu lat pan Andrzej Masłowski.W tym okresie (około 2000 roku) Nawiedzone studio grało sporo rocka artystycznego. Zdecydowanie więcej niż teraz. Moje uszy wystawione na częste i silne bodźce progresywne coraz bardziej i coraz chętniej chłonęły propozycje zasłyszane w eterze. O samej zawartości audycji napiszę w kolejnej odsłonie moich myśli za tydzień. Wracając do mysli głównej tego wpisu to dostrzegłem wtedy u siebie dziwne zjawisko polegające na bardzo silnym wpływie sugestii prowadzącego tą audycję Andrzeja na mój odbiór muzyczny tego co puszczał. Czasami zapowiadał i nadawał fragment jakieś płyty,którą wcześniej już znałem i nie lubiłem. Po wysłuchaniu jej w radio okazywało się, że mój stosunek do tej muzyki ulegał zmianie.Nie zawsze to też działało tak do końca, bo bywało i tak, że coś co spodobało mi się w audycji, to w późniejszym ponownym odsłuchaniu z płyty, budziło moje zdziwienie, co u licha mi się w tym podobało ? Jak to wytłumaczyć ? Chyba to po prostu magia radia i wpływ klimatu wytworzonego w danej chwili, gdy tego słuchałem.Być może moje wcześniejsze odsłuchy były mniej dokładne lub też nie był to właściwy czas by tego słuchać.Dlatego lubię poznawać nowe rzeczy poprzez tą audycję.Prowadzący nigdy nie stosuje zasady "idź na całość" i dozuje dawkę tak by można było skupić się na fragmentach, które w przeciągu kilku audycji potrafią ułożyć się w piękną całość.Zauważyłem również kilka zależnosci i zabiegów, które stosuje główny mistrz tej cotygodniowej ceremonii. Pierwsza z nich to układ nadawanych piosenek. Gdy do czynienia ma z nową płytą uznanego artysty, zawsze rozpoczyna prezentację jej od przypomnienia choć jednego utworu z płyt wcześniejszych. Często nie jest to piosenka okrzyknięta hitem a po prostu coś co zaitrygowało go wcześniej ale nie miało jakoś okazji być dobrze wylansowane. Po tym muzycznym wstępie następuje dość długi wywód słowny na temat nowej pozycji, okraszony wspominkami i porównaniami do innych płyt tego kogoś. Dopiero gdy atmosfera ciut zgęstnieje nadchodzi czas by zaprezentować nową muzykę.Wybór pada zazwyczaj na dwie piosenki, przy czym wśród nich nie ma według prowadzącego tej najlepszej. Ta najlepsza pojawia się dopiero w drugej odsłonie, czyli za tydzień. W przypadku plyty bardzo dobrej po tych dwóch piosenkach z nowej płyty następuje jeszcze kilka zdań i dopuszczona do emisji w eterze zostaje trzecia kompozycja. Dla mnie jest to informacja, że skoro w dniu premiery płyty w Nawiedzonym Studio nadano aż trzy piosenki z takiej płyty to całość musiała na prowadzącym wywrzeć znakomite wrażenie i materiału do zaprezentowania jest tak dużo, że można sobie pozwolić aż na trzy numery na starcie. Gdy w premierze biorą udział tylko dwie piosenki, to czuję, że z tego krążka jeszcze zaledwie może z dwie kompozycje zasłużą na publikację radiową. Drugą prawidłowość "audycyjną" jaką zauważyłem to nie podawanie nazwy artysty zanim nie zostanie nadana pierwsza piosenka. Uważam ten pomysł za znakomity i świadczący o bardzo dobrej orientacji w psychologii słuchaczy. Zapewne ten pomysł wynikł z olbrzymiego doświaczenia w prowadzeniu audycji ale i tak uważam to za przejaw geniuszu. Grono słuchaczy Nawiedzonego to przeważnie ludzie już trochę osłuchani i mający swoje preferencje muzyczne. Często są oni uprzedzeni do pewnych artystów z bliżej nieokreślonych powodów. Zazwyczaj to uprzedzenie powiązane jest z nieznajomością większości muzyki tego kogoś. Kto w końcu słucha tego czego nie lubi ? Nadanie piosenki bez zapowiedzi powoduje, ze rozpoczynamy coś słuchać bez uprzedzenia .Czasami muzyka na tyle dobrze się broni, że po uzyskaniu wiedzy kto za tym stoi, nasze podejście do artysty nielubianego zaczyna powoli się zmieniać. Trzecia prawidłowość to przeznaczanie na pierwsze godziny audycji materiału muzycznego uważanego powszechnie za ten najbardziej atrakcyjny na daną chwilę. Prowadzący wie ,że nie każdy dosłucha audycji do końca z uwagi na porę. Stara sie więc, by muzyka według niego najbardziej atrakcyjna była wysłuchana przez jak największą grupę ludzi. Dlatego muzyka bardziej wyrafinowana pojawia się później. Ostatnia prawidłowość to inspiracje. Czasami potrafię w pewnym przybliżeniu domysleć się co będzie w audycji. Pierwsza inspiracja Nawiedzonego to na pewno premiery nowych płyt. Są wykonawcy, którzy zawsze się pojawią w audycji, gdy wydadzą coś nowego. Nawet jeśli będzie to coś kipskiego to i tak będą. Może nie z dwoma, trzema piosenkami ale jedna zawsze zabrzmi. Druga inspiracja to gazeta często krytykowana przez Nawiedzonego Andrzeja, czyli "Teraz Rock". Pojawienie się dobrej wkładki lub artykułu zazwyczaj sprawia, że Andrzej chwyta za te płyty w domu. A jak sobie ich posłucha to i ma ochotę tym sie z nami podzielić. Inspiracją dla układu programu także są koncerty odbywające się na terenie naszego kraju.Pozostałe pomysły czerpie z rozmów przeprowadzanych ze znajomymi, którzy czasami w sposób nieśwadomy dla siebie potrafią naprowadzić na coś co zagrane zostanie w audycji.

To co napisałem to kilka przemysleń "nieuczesanych" odnośnie samego prowadzenia, czyli formy. Na temat zawartości muzycznej nie odważę się póki co nic napisać.Temat bowiem jest na bardzo długą wypowiedź i to dość osobistą.Z pewnością jeszcze wrócę do tego tematu, bo wart jest tego. Tym bardziej, że dla wielu słuchaczy stanowi on już w pewnym sensie zjawisko kulturalne Poznania.



Temat o tej audycji rozpocząłem ciut od tej strony mniej atrakcyjnej ale wierzcie mi,że w ogóle zamierzałem pisać o czymś zupełnie innym niż o tym.Wyszło jak wyszło i chyba nawet dobrze, bo program ten wart jest jak największej promocji, również w internecie. Choćby dlatego, że audycja nadawana jest także i w tym medium. 


poniedziałek, 6 lutego 2012

(Gor=Bol)ączka Sobotniej Nocy



W minioną sobotę udałem się wraz z przesympatycznym gronem moich znajomych na zabawę karnawałową. Odbyła się ona w typowym miejscu dla takich imprez , czyli w remizie straży pożarnej. To była już kolejna tego typu potańcówka organizowana przez ludzi z mojej pracy. Nasze spotkania "baletowe" urządzamy sobie cyklicznie w zależności  od naszych chęci, średnio wypada to dwa razy w roku. Organizujemy je sobie prywatnie, składkowo, absolutnie nie pod szyldem firmowym. Do tej pory zrzucaliśmy się na wynajęcie sali i opłacenie zespołu. Resztę, czyli jadło i napoje każdy przynosił ze sobą. Po kilku imprezach, w których do tańca przygrywał nam jakiś amatorski band typu weselnego powiedzieliśmy sobie dość !!! Wolimy zatrudnć dyskdżokeja i wreszcie mieć na imprezie muzykę, która także i dla trzeźwych będzie w jakimś stopniu atrakcyjna. Dyskdżokej okazał się dość sympatycznym człowiekim i miał mieć podobno olbrzymie doświadczenie w prowadzeniu imprez tanecznych. Myślę, że tyle informacji o nim wystarczy,  by płynnie przejść do sedna problemu. Ten wstęp o nim wydawał mi się konieczny. Zapewniam wszystkich, że pomimo pewnej "bolączki" bawiłem się przednie. Zawdzięczam to co prawda głównie współbiesiadnikom ale po kolei...


Doskonale pamiętam dawne czasy pierwszej połowy lat 80tych, gdy Didżej grając muzykę na dyskotece jedną ręką przytrzymywał słuchawki, a drugą nakładał płytę na gramofon. Uruchamiał ją, a w między czasie jeszcze z walizki wykładał na bok kolejne trzy płyty. Kiedyś bycie prezenterem dyskotekowym zobowiązywało. To nie był ktoś przypadkowy. Samo posiadanie muzyki na płytach stawiało go w roli mistrza ceremoni. Kto posiadał tyle materiału z nowościami to musiał być kimś. Pospólstwo nie dysponowało ani takimi pieniędzmi, ani takimi układami, by wejść w posiadanie cennych płyt. Samo posiadactwo odpowiedniej "kolekcji" jeszcze nie czyniło  z człowieka prezentera. Zwróćmy uwagę już na samo nazewnictwo - "prezenter". Cały świat miał D.J-ów a my w kraju mieliśmy prezenterów. Kto mógł nim zostać ?


Otóż, prezenterem mógł zostać każdy, kto posiadał minimum średnie wykształcenie i zdał egzamin przed Państwową Komisją Kwalifikacyjną dla prezenterów dyskotek, powołaną przez Ministra Kultury i Sztuki. Podczas egzaminu kandydat musiał wykazać się: znajomością wszystkich gatunków muzyki i ich historii. Mieć wiedzę z obsługi i działania sprzętu dyskotekowego.Fizyka również sięmu kłaniała, przynajmniej w zakresie podstaw akustyki. Musiał też posiąść podstawową wiedzę z zakresu psychologii oraz wiedzy o świecie współczesnym. Ocenie podlegała również umiejętność posługiwania się poprawną polszczyzną oraz umiejętności interpersonalne. Kandydat, który przeszedł przez sito egzaminacyjne otrzymywał w postaci legitymacji uprawnienia i pełnomocnictwo rządu polskiego do prowadzenia dyskotek na terenie państwa polskiego. Obecnie to śmieszy, zresztą wtenczas również brzmiało to dość zabawnie. Prawdą jest jednak, że ludzie zarabiający na D.J-ejce stanowili wtedy klasę samą dla siebie.


Dzisiaj wystarczy mieć stół mikserski za 400 zł (do kupienia na Allegro), wzmacniacz za 1000 zł (do kupienia na Allegro) Jedną iluminację świetlną za 350zł (do kupienia na Allegro) Dwie kolumny za 1000 zł (do kupienia na Allegro) oraz dwa Pendrivy (dołączane za darmo do zakupów w markecie jak się przekroczy sumę uprawniającą do gratisu), oraz login na chomikuj.pl. Czyli D.J-ejem może być każdy, kto dysponuje kwotą równowartą jednej wypłacie (srednio krajowej). Mam w ostatnich czasach spore doświadczenie w obcowaniu z ludźmi prowadzącymi różne imprezy. Częste rozmowy z nimi pozwoliły mi wyrobić sobie opinię co do większościz nich. Być może miałem pecha, ale razi mnie u nich całkowity brak elemntarnej wiedzy  z zakresu muzyki rozrywkowej. Można się do tego przyzwyczaić po jakimś czasie, tym bardziej, że to nie jest główny problem. Tym co mnie najbardziej boli u nich to dobór muzyki. Wiem, że to spory kłopot, bo sam mam różne doświadczenia w tym kierunku. Kilkakrotnie podjąłem się poskładania do kupy piosenek na imprezy robione u znajomych. Złożenie całości, czyli około pięciu, sześciu godzin zajmowało mi czasami nawet pół dnia. Uwzględnić gusty wszystkich i wypośrodkować muzykę to nie lada wyczyn. Rozumiem więc, że taki D.J -ej łatwo nie ma. Na sali ze sto osób a każda z nich to inny gust. Dlatego bywam bardzo pobłażliwy w ocenianiu ich pracy. Niemniej pewnych grzechów nie potrafię zrozumieć. Jaki ma sens puszczanie na zabawie piosenek, coverów znanych przebojów. Jaki ma sens nadanie piosenki Lombardu "Przeżyj to sam" w wersji disco polowej, gdy ta nie różni się rytmem od oryginału a trąci totalnym kiczem. Dlaczego każdy prowadzący sądzi ludzi po swoim guście muzycznym ? Dlaczego każdy z nich to fan disco polo lub od razu skrajnej muzyki klubowej ? Ci ignoranci muzyczni powkładali sobie do głowy, że wystarczy zagrać Jive Bunnego mastermiksy lub Modern Talking to lud oszaleje. Pół biedy jeszcze Bunny czy Modern Talking , bo to wszak klasyki imprezowe. Ale u diabła skoro od lat króluje taka "La bamba" w wykonaniu Los Lobos, która pomimo oklepania prezentuje poziom tak wysoki, że  nie do poprawienia, to po co nadawać wersję zmutowaną i do tego zaśpiewaną przez kogoś bez głosu ? Później podczas rozmów w palarnii każdy z biesiadników obgaduje dobór muzyki, Każdy krytykuje tą żenadę prosto z pola, każdy twierdzi, że słucha w domu: Purpli, Offspring, Green Day, Cure i chciałby podobnych kawałków posłuchać i tu. Każdy więc z nich słyszy tą sieczkę, ale po papierosku jakimś dziwnym trafem zasuwa na parkiet i szaleje przy tym czego tak nie lubi. Ludzie! Czy mnie popierdoliło ? Ja rozumiem, że gdyby był tu zespół to nie mam wyboru, ale mamy za konsoletą żywego człowieka, który  i tak leci wszystko z pendriva i mp3 pobranych z netu. Tak zdobywając muzykę  ma możliwść posiadać na pendrivach całą najlepszą muzykę świata, a on co ? On robi wszystko, by się upodobnić do  brzmienia największych amatorów. Siedziałem więc sobie, popijałem i z czasem nawet już nie docierało do mnie to co on grał. Ważne były już tylko dowcipy znajomych i miła atmosfera. Muzyka robiła dla mnie tylko zbędny hałas. Szkoda, bo gdy tak przez chwilkę się zadumałem i pomyśłałem ile a zwłaszcza, co on mógłby zagrać, to aż żal się robiło. Na świecie powstało przecież tyle wspaniałej muzyki tanecznej, że mi naprawdę na jego miejscu szkoda byłoby czasu na to totalne gówno co zalewa imprezy polskie (i nie mam na mysli tu wódki). Coś co jest jak wirus. Coś co napawa mnie coraz większym obrzydzeniem przed wyjściem gdziekolwiek. Dlaczego oglądając amerykański film, w którym jest scena z wesela to zawsze widzę grający tam fajny band poprockowy. U nas jak impreza czy wesele to od razu muszą to być Tośtoki. U nas nawet jak zespół zagra rock n rolla to jest on w rytmie oberka. Ja wiem, że usłyszeć Johnny B. Good w rytmie oberka to przeżycie bezcenne, jak zdjęcie babci z imprezy dla rastamanów ale powoli... czasami normalności potrzeba również.


Precz z wszystkimi pseudo prezenterami. Gdy po wypiciu kilku głębszych pozwoliłem wznieść sobie toast za to, by czasy komuny wróciły i Minister sztuli i kultury dbał o moją rozrywkę nikt nie wiedział o co mi chodzi. Tylko pobłażliwie spojrzeli się na mnie. Dawniej liczyła się jakość i to prezenter nadawał styl i charyzmę imprezie. On lansował przeboje. Był podczas swojej pracy guru dla imprezowiczów. Dziś prezenter to zazwyczaj zakompleksiały podtatusiowaty facet, bez sprecyzowanego gustu muzycznego. Który gra melodie a nie piosenki w myśl zasady - nie ważne kto śpiewa, ważne co śpiewa.Zresztą on nawet nie potrafi rozróznić piosenki dobrze wykonanej od chadziajstwa. Nie lasuje przebojów a siebie. Aparatura nagłaśniająca to również porażka. Przenośne kolumny nadają się bardziej na wiece pierwszomajowe a nie by móc przenieść dźwięk o odpowiedniej głębi.

Chyba jestem faktycznie pierdolnięty, ale głupoty nigdy nie zrozumiem. Żebym był dobrze zrozumiany wyjaśnię coś, co może niejasno określiłem. Nie czepiam się repertuaru od strony doboru piosenek. Bo jeśli ktoś chce grać Boney M czy ABBA czy Bee Gees czy nawet Modern Talking lub nawet i Techno czy Metal to niech to będzie do jasnej cholery wykonanie profesjonalne, czyli jeżeli ABBA to niech to będzie ABBA, Boney M to Boney M., AC/DC to AC/DC itd. Niech to będą wykonania te, które są dobre a nie jakieś dziwne wersje nagrane przez Henia i Stasia z sąsiedniej wsi. Skoro decyduję się na wynajęcie d.j-a to widocznie chcę  do tańca  słuchać światowych wykonawców . Ci wszyscy specialiści  trudniący się robieniem imprez myślą chyba, że dlatego ich wynajmujemy, bo nie stać nas na zespół weselny i robią wszystko co w ich mocy, by zbliżyć się do repertuaru i wykonania jak najwierniejszego temu, przed czym my chcący mieć prezentera uciekamy. Śmiem twierdzić, że 80 % wszystkich Dyskdżokejów nie potrafi ułożyć tracklisty dla ludzi o różnych upodobaniach i będących w różnym wieku. Bo jak ktoś taki ma wiedzieć co grane było w latach 80tych czy 90 ? - no skąd ? - z radia złote przeboje ? Połowa puszczanych tam piosenek nigdy hitami na dyskotekach nie było, ale skąd oni mają to wiedzieć ? I pomysleć, że kiedyś drwiłem z przedmowy Franciszka Walickiego do książki ABC prezentera dyskoteki. On już wtedy czuł w jakim kierunku idzie świat i że zalewa nas potok totalnej amatorszczyzny i że tylko wykształcony i po egzaminie osoba gwarantuje jakość potrzebną dla prawidłowego rozwoju społecznego młodzieży polskiej.


Tematu oczywiście nie wyczerpałem, a jedynie dałem upóst swoim myślą z którymi co imprezę muszę stoczyć nierówny bój. Nie zawsze da się załatwić to kilkoma drinkami. Problem jest bardziej poważny, gdy mam dyzur jako kierowca i muszę te bolączki znosić na trzeźwo. Kto wie, czy obecni prezenterzy dyskotekowi nie mają swojego udziału w rozpijaniu Polaków ? Według mnie mają i to spore zasługi. Naprawdę trudno bawić się na trzeźwo słysząc "Przeżyj to sam" w wersji zespołu Top One.

środa, 1 lutego 2012

The Beatles - Love (2006) - recenzja




Przyznam się, że to będzie moja druga recenzja tej płyty jaką piszę. Pierwszą napisałem zaraz po jej zakupie w 2006r. Przeczytałem ją dzisiaj i odniosłem wrażenie, że zupełnie inaczej postrzegam to wydawnictwo obecnie. Stąd powstała u mnie motywacjam by drugi raz napisać o niej po tych kilku latach. Jako wielki zagorzały fan czwórki z Liverpool powinienem raczej rozpocząć od płyty Abbey Road, lub czegoś na równi dobrego ale i na tamte przyjdzie czas. Póki co Beatlesów zacznę od tego "nikomu niepotrzebnego albumu". Postanowiłem zrobić recenzję w trochę mniej tradycyjny sposób. Być może ta forma będzie nawet bardziej atrakcyjna

Pamiętam, że większość czytanych publikacji nie zostawiało na tym albumie suchej nitki.Krytyka zazwyczaj była monotematyczna i prowadziła z grubsza do wniosku,że to mało ciekawe, mało oryginalne i w ogóle po co to wydawano.Ja również mam sporo obiekcji i by móc w dalszej części skupić się już na tych lepszych stronach zacznę od bolączek.

Na dzień dobry razi mnie brak na labelu (jeżeli mozna mówić o labelu na cd) loga appple.Kolorystyka okładki i płyty jest mało powiedzieć, że drażniąca to jeszcze trąci kiczem.Sama książeczka w środku potrafi się jakoś obronić z uwagi na grafikę psychodeliczną ale sam cover jest koszmarny.Na pierwszy rzut oka widać, że to nieoficjalne i nierównoprawne dzieło Beatlesów.Szkoda, bo gdyby płyta dostała oprawę Apple Corps Ltd.,to może i z większym szacunkiem do niej odnosiłyby się osoby silnie związane emocjonalnie z tym zespołem.Jak dla mnie to jedyna wada tej płyty.

Od teraz zacznę już bawić się w adwokata tej płyty i będę występował jako mecenas Mr. Walrus. W rolę oskarżyciela wcieli się wyimaginowana postać prokuratora Sgt. Peppera. Przewodniczyć w tej sprawie bedzie sama sędzina Eleanora Rigby.

Woźny sądowy

- Proszę wstać sąd idzie

Sędzia Eleanor Rigby

- Otwieram sesję sądu muzycznego. Będzie rozpatrzona sprawa oskarżonego albumu "Love" grupy The Beatles.Proszę pana prokuratora o przedstawienie sądowi aktu oskarżenia.

Prokurator Sgt.Pepper

- Wysoki sądzie ! Oskarżam album grupy The Beatles "Love" jako niegodny noszenia miana płyty tej grupy.Udowodnię, że ten tylko z pozoru nowy album to nic innego jak zwykły zabieg maketingowy, ukierunkowany na łatwy zysk i chęć sięgnięcia do kieszeni ludziom, dla których ta grupa muzyczna, ma specjalne miejsce w ich muzycznym świecie.Dowiodę także,że album ten miał niewiele wspólnego podczas jego tworzenia z samymi Beatlesami.Fakty które przedstawię jednoznacznie wskażą prawdę o tym albumie.Powołuję na świadka pana Ortodoksa Beatlefana.

Sędzia Eleanora Rigby

- Sąd powołuję na świadka oskarżenia pana Ortodoksa Beatlefana. Proszę powiedzieć co panu wiadomo w tej sprawie ?

Świadek pan Ortodoks Beatlefan

- Ta płyta to jakiś koszmar pani Sędzio.Wpierw plakaty na całym mieście oznajmiały nam, że oto ma się ukazać nowy album Beatlesów a oni taki gniot wypuscili. Przecież tego nie da się słuchać a ten cały Martin to chyba jakiś nawiedzony dyskdźokej z podrzędnej remizy...

Sędzia Eleanora Righby

- Proszę przejść do konkretów..

Świadek pan Ortodoks Beatlefan

- Już dobrze. Zacznę od początku. Kupiłem to badziewie w ciemno bo to zawsze Beatlesi. Włączam płytę i co słyszę.Jeszcze ten początkowy numer "Because" to ujdzie.Taki nastrojowy a capela plus te ptaszki ćwierkające w tle ale dalej ? Akord z "A hard days night" i po tym od razu "Get Back". Co ma piernik do wiatraka ? Bo pasowało harmonicznie ? Bezsens. Ale to jeszcze nic.Numer się rozkręca a tu drugiej zwrotki ani widu ani słychu.
Zamiast tego jakieś sample z "Hello Goodbye" potem wstawka ze"szklanej cebuli"Dalej jest jeszcze gorzej pomiksowana Eleanor Rigby i nie bym tu coś miał do wysokie sądu. Ale tak nie mozna by ze sztuką tak się obchodzić. To tak samo jakby Matejce do "Bitwy pod Grunwaldem" dokleić w narożnikach jego drugi sławny obraz "Hołd Pruski" Takich numerów na tej płycie mamy bez liku a już połączenie wodewilowego "Benefit of mr. Kite" z psychodelicznie seksualnie napiętym "I want you"to już pigułka w ogóle nie do przełknięcia.W ogóle wszystkie utwory są poskracane bez początków i często swoich końców.
Nie ma prawa to "coś" zwać się albumem Beatlesów.

Sędzia Eleanora Righby

- Czy obrona ma pytanie do świadka ?

mecenas Mr. Walrus  

- Tak mam kilka. Czy świadek zdaje sobie sprawę z faktu, że dwóch członków tej grupy już nie żyje ? Z pewnoscią tak. Dlaczego więc świadek uważał, że nowy album Beatlesów będzie nowym ? Z przyczyn technicznych to nie było możliwe. Jako wieloletni fan powinien pan wiedzieć, że propozycja będzie dotyczyła nie tyle nowych wersji, co starych ujętych w inny sposób i być może podanych w nowej formie, tak modnej w ostatnich czasach. Mam pytania następujące do świadka. Czy piosenki zawarte na płycie są autorstwa Beatlesów ? Czy zostały przez nich nagrane osobiście ? Czy producentem był odwieczny ich producent ?  Znamy odpowiedzi na te pytania - brzmią one "tak" i to przy każdym pytaniu. Nie mam więcej pytań do świadka.

Prokurator Sgt. Pepper

- Powołuję na świadka kolejną osobę pana Yellowa Submarina

Sędzia Eleanora Righby

Co panu wiadomo w sprawie ?

Pan Yellow Submarin

- Wysoki sądzie. Powinniście zrozumieć mnie doskonale. Co jak co, ale utwór mego życia "Yellow Submarine" posiadał tyle ingerencji różnych, nakładek, że nie jest mi obce majstrowanie przy efektach i zabawie dźwiękiem. Ale to co tu zrobili to jakieś nieporozumienie. Wszystko trąci zasadą byle jak najwięcej upchnąć i to bez ładu i składu. Jako dowód proponuję odsłuchać końcówki tak przemielonego prawie, nie do poznania  "I Want you"

Sędzia Eleanora Righby

- Sąd dopuszcza dowód do sprawy (w oddali słychać wskazany fragment)

Pan Yellow Submarin

Wysoki sądzie ! Wszyscy usłyszeliśmy ten jazgod bez ładu i składu. Nic już nie mam do dodania. No może poza tym, że nie wiem po jakie licho ten Martin grzebał przy ścieżkach stereo.

Sędzia Eleanora Righby

Czy pan mecenas ma  pytania do świadka  ?

mecenas Mr. Walrus

- Tak wysoki sądzie chcę poruszyć tą kwestię i od razu zadać kłam tym twierdzeniom.
Szanowny panie Submarinie. Powiedział pan, że to jazgod. Ja tam dosłyszałem się zabiegu realizatorskiego uwypuklającego psychodelię w tym bądź co bądź psychodelicznym utworze. Dźwieki nie są dodane bez sensu i za każdym kryje się zamysł artystyczny. Proszę też nie mówić, że zamysł ten nie był Beatlesów a Martina, bo co prawda to fakt, ale pamiętajmy, że i wówczas większość zabiegów była dziełem Martina, który sterował produkcją. Nie może więc pan obwiniać za to człowieka, który wczesniej za swoje wizje zbierał pochwały, także zapewne i od pana. Co do grzebania przy "stereo" to proszę zwrócić uwagę, że takie "All you need is love" powstawało w okresie, gdy stereo jeszcze raczkowało i celowo nagrywano tak, by różnica była zauważalna od razu. Obecnie uważa się to za błąd, bo zakłamuje brzmienie. Pomijam już fakt słuchania tych starszych produkcji w słuchawkach. Błędnik podczas odsłuchu szaleje a biorąc pod uwagę, że słuchawek używa się na spacerach, podczas biegania czy jazdy na rolkach o wypadek nie trudno. Uporządkowanie ścieżek stereo to jeden z najlepszych pomysłów i gwarantuję panu, że płyta "Love" jest jedyną którą da się na słuchawkach przesłuchać całą, nie robiąc sobie ani innym krzywdy. Uważam, że zarzuty są bezpodstawne.

Sędzia Eleanora Righby

- Oskarżenie nie ma więcej świadków.Czy obrona chce powołać świadka ?

mecenas Mr. Walrus

- Tak. Poproszę na świadka panią Pennylane Małoletnią

Sędzia Eleanora Righby

- Co pani ma do powiedzenia w tej sprawie ?

Swiadek Penylane Małoletnia

- Ja to prosze pani Betlesów poznałam dzięki rodzicom bo oni mi gęgali, ze to takie cool i czad. Jak ich obczaiłam to o mało nie zdębiałam. Bo wie pani. Ja rozumiem takich emo czy nawet punków ale hippy to juz nie te lata. Dla mnie to wapno. Ale posłuchałam tej płyty od starych. Kupili mi na gwiazdkę to i chciałam zrobić przyjemność, no nie ? Posłuchałam i spoko.Tokio Hotel, to oni nie są, ale w sumie goście trzymali klimat. Nuta niezła. Wstawki też spoko.W zasadzie zajarałam się bo to w sumie niezła zajawka i jaka oryginalna. Bitli nikt w budzie nie słucha.Potem jeszcze zassałam z neta cały katalog mp trójek. To dopiero była jazda na maksa. Kolesie byli nieźle wyluzowani.. Nie wiem czego Ci ludzie czepiają się w tej płycie ? 26 numerów na jednym podstawku pod piwo to jest coś. Basów to mogli by dołożyć, bo tuba basowa w moim karze kiepsko niesie.  Poza tym cool. A ten staruszek, co przy tym grzebał to chyba niezły towar skombinował bo miejscami muza odlot.

Sędzia Eleanora Righby

- czy oskarżenie ma pytanie do świadka ?

Prokurator Sgt. Pepper

- Tak mam. Czy świadek pani Małoletnia Pennylane wie, że The Beatles to największe dobro muzycznego świata ?

Swiadek Penylane Małoletnia

- Serio ? facet chyba ściemniasz. Beatles ? To Michael Jacksoon jest najwyższym dobrem.Bitle nie sprzedali tyle płyt co ten gościu. W ogóle to po co się nakręcacie tą płytą. CeDek spoko, posłucha się i finito.. po co tyle zamieszania. Lenonowi i Harrisonowi i tak to wszystko już titu titu a wy pianę bijecie.

Prokurator Sgt. Pepper

- Ta arogancja jest nieprzyzwoita. Nie mam więcej pytań.

Sędzia Eleanora Righby

- Skoro nie ma więcej świadków proszę strony o przedstawienie mowy końcowej

Prokurator Sgt. Pepper

- Wysoki sądzie. Być może wyjaśnienia obrony rozmyły nieco obraz sprawy. Fakty jednak pozostają faktami.Jak już zauważono nie ma wsród żywych dwóch osób odpowiedzialnych za repertuar i mających niebagatelny wkład w każde dzieło grupy The Beatles. To co reprezentuje sobą płyta "Love" to obdarte z tych choćby dwóch wizji produkt finalny. To w zasadzie kaprys realizatorski pana Georgea Martina i jedynego członka grupy Paula McCartneya. Zdaję sobie sprawę, że cały material zrealizowany został na potrzeby przedstawienia, a te jako "licencja poetika" rządzi się osobnymi prawami. Nie powinno jednak to ujrzeć światła dziennego pod szyldem The Beatles, bo tak po prawdzie ta płyta jest niczym innym jak zgrabnym miksem didźejskim. Co prawda wykonanym przez fachowca, jednak miksem,. Wnoszę o przyznanie racji, że album, będący podmiotem w sprawie nie ma prawa być traktowany jako kolejna płyta The Beatles.

mecenas Mr. Walrus

- Wysoki sądzie ! Zgadzam się z oskarżeniem co do jednego. Nie bylo podczas produkowania tej plyty dwójki zasłużonych członków. Zauważmy jednak, ze wykorzystano na tej płycie piosenki nagrane jeszcze za czasów ich życia. Jedynie co zmieniono to nawet nie aranż co sam montaż. Nad płytą czuwał Paul i Martin, którzy już za czasów Beatlesów decydowali o formie i produkcji a nawet montażu. Lennon przychodził, grał i robił to genialnie.Ale to Paul wraz z Martinem najwiecej czasu spedzali na obróbce. Co wyszło Lennonowi jak sam zaczął grzebać nie trzeba nikomu mówić. "Revolution nr 9" jest tego przykładem doskonałym.Na płycie zawarta jest muzyka tylko i wyłącznie Beatlesów. Wszystko pochodzi z oryginalnych zapisów. Jak więc ktoś chciałby nazwać tą płytę ? Może na motywach zespołu The Beatles ? Przecież to nonsens. Pamietajmy, że na Antologii dołożono dwie nowe kompozycje, gdzie wykorzystano taśmy z głosem Lennona i dołożono pozostałą trójkę. Dziwne, że wtedy nikt nie podważył idei, tym bardziej,że całość brzmiała jak Electric Light Orchestra (z wiadomych względów - wiadomo dlaczego). Tu mamy produkt może ciut nowatorski a nawet w pewnym sensie oryginalny i ze świażym spojrzenam. Przykład choćby pokolenie świadka. Dla nich forma skrócona jest treściwsza a przecież chodzi o to by dotrzeć do tych młodych ludzi.Nawet stary fan słuchając tej płyty będzie odnosił wrażenie że posłuchał w ciągu tego czasu znacznie więcej niż w rzeczywistości. Ktoś znający Beatlesów doskonale nie musi słuchać całej piosenki by ją usłyszć.Ta płyta to pigułka muzyczna.Produkt dobrze zrobiony i to przez ludzi którzy to robili u Beatli zawsze.Nie było zamiarem stworzyć nowej do katalogu głównego płyty. Zamysłem było przedstawienie a przy okazji puszczenia w świat muzyki Beatles podanej ciut inaczej.W dalszym ciągu jednak ten album to Beatles. Dlatego wnoszę o uniewinnienie tej płyty od stawianych jej zarzutów

Woźny sądowy

- Sąd udaje się na naradę

...w przerwie proponuję włączyć sobie i przesłuchać cały album na spokojnie..

Po przerwie

Woźny sądowy

- Proszę wstać sąd idzie !!

Sędzia Eleanora Righby

- Po wysłuchaniu obu stron, sąd muzyczny wydał wyrok:

Płyta "Love" grupy The Beatles nie ma prawa być nazywana nową płytą zespołu i nie może być traktowana na równi z innymi pozycjami z żelaznej listy płyt wydanych za czasów istnienia zespołu.Płyta "Love" ma prawo być firmowana nazwą The Beatles z uwagi na materiał zamieszczony i należący artystycznie do członków tej grupy.Stronom przysługuje odwołanie od wyroku.

Ze swojej strony już nie jako sędzina dodam, że znam płytę i z każdym przesłuchaniem staje się ona mi coraz bliższa a zawarta muzyka na niej posiada tą samą magię jak i inne dzieła Beatlesów.

Zamykam rozprawę
====================================
Myslę, że ten proces bardziej był przejrzysty niż gdybym napisał tradycyjną recenzję tej płyty i ujął w słowa treści wystepujące w tej scence.