poniedziałek, 30 stycznia 2012

Nena - "Nena" (1983) oraz Nena - "?" (Fragezeichen) (1984) - recenzja




Trudno pisać rzetelną recenzję płyty, którą się lubi bezkrytycznie.Do tego, z którą wiążą się wspomnienia z wczesno młodzieńczych lat.Na szczęście moje opinie zawarte w tym tekście nie odbiegają od innych, które miałem okazję poznać na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat i to od ludzi o bardzo różnych preferencjach muzycznych.Płyta "Nena" beztytułowa to debiut tej młodej (wówczas) Niemki. Nie pierwszy co prawda, bo poprzedzony falstartem jaki popełniła z grupą The Stripes, w której to była wokalistką. Muzyka jaką zaproponwała z The Stripes opierała się głównie na punkowej i nowo falowej modzie. Za produkcję odpowiadali wtedy ludzie z otoczenia Niny Hagen. Brak sukcesów spowodował rozpad grupy. Decyzję przyspieszyła propozycja jaką Nena otrzymała, by jeszcze raz spróbować z tym, że już bez grupy i w repertuarze zaśpiewanym w języku ojczystym. Skompletowano nowy zespół. Nadano mu nazwę pochodzącą od pseudonimu wokalistki - Nena Band. Na pierwszy strzał poszedł numer "Nur Getraumt". Okazja nadarzyła się wyjątkowa, bo akurat w 1982r Musikladen (mega popularny program muzyczny w niemieckiej TV) organizował występ artystów rodzimych, pod szyldem "Neue Deutsche Welle". Nena tym występem odniosła kolosalny sukces. W kilka dni po występie podobno został wyprzedany cały nakład singla z tą piosenką. Na listach przebojów przegrywała ona tylko z hitem F.R.Davida "Words". Nie było na co czekać podwaliny zostały zrobione. Całe Niemcy już oczekiwały debiutanckiej płyty dlugogrającej.W między czasie dostrzeżono potencjał Neny i zaproponowano jej udział w fimie pod tytułem "Gib Gas,ich will spass". Była to doskonała promocja zważywszy, że Nena miała w nim zaśpiewać kilka piosenek, które niebawem pojawć się miały na krążku debiutanckim. Jaka jest ta płyta ?


W 1983r ta płyta była chyba najświeższym powiewem muzycznym wśród piosenek nieanglojęzycznych.W jednej chwili z nikomu nieznanej piosenkarki stała się najpopularniejszą wykonawczynią niemiecką w całej Europie.Wszystkie gazety muzyczne zdobiły swoje okładki jej fotografiami. Jej dziewczęcy głos w połącznieu z naprawdę dobrymi melodiami sprawił, że język Goethego, tak drażniący uszy u większości europeczyków stał się jej atutem i egzotyczną odmianą w branży muzycznej. Dla mnie cała płyta jest bardzo równa i trudno na niej znaleźć słabsze fragmenty.Łatwo za to wskazać te największe ozdobniki. Z pewnością wśród nich znajdzie się piosenka "Leuchtturm" (wyznanie miości do perkusisty z grupy z którym była w związku) oraz mój faworyt w całej dyskografii artystki "Vollmond" (o lunatykach). Na uwagę zasługuje też klimatyczna piosenka w stylu indiańskim "Indianer". Zupełnie osobno trzeba wyróżnić na tej płycie mega hit "99 Luftballons", który przez przypadek otworzył jej drzwi do rynku muzycznego USA. Piosenka wbrew tytułowi ma bardzo antywojenny charakter. Pomysł do tekstu zrodził się podczas koncertu The Rolling Stones jaki miał miejsce w Berlinie. Podczas bisów Stonsii zagrali "Sastisfaction" a w niebo poleciało wtedy mnóstwo baloników. Ktoś zażartował sobie, że wiatr przeniesie je poprzez mur "za żelazną kurtynę" i ktoś tam pomyśli, ze oto rozpoczął się nalot. Póżniej jak powstawał teledysk do tej piosenki zrezygnowano z ostrego przekazu fimowego i pozostawiono te "beztroskie baloniki" jako główny motyw, które i tak silne robiły wrażenie w połączeniu z przekazem tekstu.Wyjaśnię jeszcze dlaczego w USA kariera Neny stała się jakby przypadkowa. Nie planowano jej tam sądząc, że póki co to za wysokie progi. Sukces w owym czasie w USA robiła inna Niemka, niejaka Christine F.  bohaterka książki "My dzieci z dworca ZOO". Była zaproszona do radia w Stanach na wywiad. Przywiozła ze sobą kilka płyt a wśród nich i krążek Neny. Jako przerywnik w audycji poleciała w eter muzyka Neny. Już podczas audycji rozdzwoniły się telefony z pytaniami o piosenkarkę, wykonawczynię tego co usłyszeli. W kilka dni później "99 Luftballons" znały całe Stany.Pokuszono się z myślą o rynkach anglosaskich o wersje śpiewane po angielsku ale nie osiągnęły one już takiego sukcesu jak pierwowzory.Nawet Stany wolały te piosenki w wersji niemieckiej.


Nena umieściła przynajmniej połową zawartości tej płyty na listach przebojów całej Europy. Atmosfera była zachęcająca i trzeba było iść za ciosem. Przystapiono do nagrania drugiej płyty. W 1984r ukazał się album o tytule "?" (Fragezeichen). Fani otrzymali część dalszą przebojowego debiutu.Muzyka była jeszcze bardziej dopracowana, teksty również.Nic dziwnego, że świat coraz bardziej zaczynał kochać tą stale pogodną Niemkę. Wydanie drugiej płyty to również okres, w którym wreszcie skostniały mający swoje Basioeuforie Niedźwiecki musiał się poddać i wpuścić Nenę na listę trójki. Zaowocowało to tym, ze i w naszym kraju Nena stała sie rozpoznawalna i słuchana.Pamiętam tamte czasy doskonale. Piosenki Neny krążyły w bardzo ograniczonych ilościach. Dostępu do całych płyt nie było. Handlarze woleli z Niemiec na sprzedaż przywieść płyty Kiss lub AC/DC niż niepewny towar co do popytu.W radiu trafić można było co najwyżej piosenki pochodzące z singli. Do pełnych płyt udało mi się dotrzeć dopiero w pierwszej połowie lat 90tych.(z wyjątkiem "international album" wyskamlałego od sąsiadki z klatki obok. Swoją drogą na tym albumie właśnie pojawiły się wersje anglojęzyczne z drażniącą mnie wersją pod zmienionym tytułem 99 redballons )

Druga płyta to przede wszystkim arcydobre piosenki. Tytułowa Fragezeichen, której tytuł dość przypadkowo został wymyślony, gdyż znakiem zapytania oznaczyła go sobie Nena, mając problem z wymyśleniem odpowiedniego.Po jakimś czasie stwierdziła, że nic lepiej nie pasuje do tekstu, niż ten nieświadomie zrobiony znak. Dla mnie to najlepsza kompozycja na tej płycie ale uczciwie przyznam, że waham się zawsze podczas wyborów tej najlepszej z tego krążka pomiędzy jeszcze dwiema piosenkami, a mianowicie pomiedzy: "Lass mich dein Pirat sein" a "Ich häng' an dir". Reszta piosenek nie odstaje jakościowo od tych przeze mnie wyróżnionych. Myślę, ze to już kwestia indywidualna kto co wybierze. Jedno jest pewne. Każdy ma w czym wybierać.

Obie płyty oceniam jednakowo bardzo wysoko bo na aż na cztery gwiazdki.To nie przypadek, że w kraju gdzie zrodziło się tyle dobrej muzyki rockowej (innej zreztą też) Nena osiągnęła tak olbrzymi sukces.Obecnie jest tam uważana za ikonę popkultury. Sprawiły to nie tylko jej sukcesy artystyczne. Nena stała się też symbolem osoby potrafiącej walczyć z przeciwnościami losu. Mało w Polsce znany jest fakt, że piosenkarka doświadczyła w swoim życiu tragedii życiowej i to w okresie największej swej popularności. Zostając po raz pierwszy matką urodziła dzicko z porażeniem mózgowym i oddała mu całe swoje życie wycofując się z aktywnej kariery. Była przy dziecku aż do jego śmierci. Lekarze odradzali jej kolejne macierzyństwo jednak siła woli i pragnienie posiadania potomstwa doprowadziły do happy endu. Dziś Nena ma czwórkę dzieci.

Nena po tych dwóch według mnie najlepszych płytach wydała ze swoim zespołem jeszcze trzy. Rynek muzycny się zmieniał, pojawiły się dodatkowe problemy z nietrafnością promocyjną i przepłaconym zdrowo tourne. Media zaczynały być mniej przychylne.W to wszystko wmieszał się też Diether Bohlen z Modern Talking próbując namówić Nenę na zostanie jego kolejną, jak to gdzieś wyczytałem C.C.Catch. Ponoć po odrzuceniu propozycji wywiązała się spora niechęć wzajemna miedzy tymi artystami. Kolejne płyty już samodzielnie tworzone przynosiły kolejne przeboje ale już nie były te krązki jako całość tak równe. Osobną działką w jej karierze jest seria płyt nagranych dla dzieci. W latach dwutysięcznych Nena powróciła w pełnym blasku wydając kolejne dobre płyty. O czym może jeszcze kiedyś napiszę.

Nena w dalszym ciągu jest dla nas  egzotyką. Co prawda już znaną ale jednak. Te dwie płyty otwierające jej karierę to prawdziwe perełki. Warto je znać. Warto też je mieć. Tym bardziej, że dostępne są w śmiesznie niskich cenach.W mojej kolekcji to jedne z najczęściej słuchanych krążków.




Niektóre informacje (większość nie wykorzystalem w tej recenzji)  pozyskałem swego czasu na forum 80s.pl gdzie udziela się wielka fanka tej artystki. Posiadająca ogromną wiedzę o tej piosenkarce. Prowadzi ona również swoją stronę poświęconą swojej idolce. Polecam gorąco jako fan i nie fan Neny.

piątek, 27 stycznia 2012

The Teens - wspomnienie dzieciństwa



Do niedawna jeszcze wpisując w wyszukiwarkę google nazwę grupy The Teens, byliśmy przenoszeni od razu do portali pornograficznych lub też odsyłano do informacji o grupie ze Szwecji A-Teens (proszę nie mylić to dwie różne grupy). Na szczęście już to się zmieniło i wspomnienie z dzieciństwa wreszcie dostało w internecie szansę, by trafić na szczątkowe informacje o tej grupie. Zainteresowanych odsyłam do portalu 80s.pl gdzie swego czasu napisałem biografię tej grupy w oparciu o nieliczne informacje znalezione w necie oraz źródła prasowe z lat 1980 - 81 (pochodzące z naszej prasy ojczystej). Kilka faktów pozwolę sobie tu  przytoczyć bo warto wiedzieć czytelniku, o czym będę pisał.

Biografia The Teens kiedyś zamieszczona przeze mnie na portalu 80s.pl

Zespół powstał w 1976r w Niemczech i był odpowiedzią na bardzo popularny na tym rynku  zespół Bay City Rollers .Tworzyło go pięcioro nastolatków. Niewątpliwie gazeta Bravo bardzo przyczyniła się do wzrostu popularności, gdyż w tamtych czasach to pismo w znacznym stopniu kreowało muzyczną modę. Zespół nagrywał i koncertował głównie dla młodszej części fanów poprocka.W chwili poznania tej grupy sam miałem ledwie 12 lat i byłem bardzo tą grupą zainteresowany.W Polsce ich popularność była na pozimie prawie zerowym. Nie pamiętam bym kiedykolwiek i to do czasów obecnych cokolwiek ich usłyszał w radiu. Raz tylko pojawili się w polskiej TV i były to dwie piosenki zarejestrowane w NRD-owskiej wersji Musikladen nadawanej z Drezna z hali (Musikhall).

Wydali pięć płyt długogrających (pomijam składanki i bestki) a ich działalność ta najbardziej popularna zamknęła się w przedziale lat 1976-82. Później były próby kilku powrotów ale ze skutkiem prawie znikomym.Skupię się więc na tych kilku latach a w zasadzie na ich płytach z tego okresu.Celowo płytom tym nie nadałem oceny gwiazdkowej, bo patrząc na to uczciwie nie powinny znaleźć się w ogóle w kręgu płyt "szczególnie" wartościowych. Jednak w doborze tego co słuchamy nie zawsze panuje logika rozumu a często kierujemy się sercem.Tak jest właśnie z tymi płytami.Chłopaki wydali pięć płyt i to pięć bardzo równych, dobrych albumów. Opartych głównie na brzmieniu rock n rolla lat 70tych spod znaku właśnie Bay City Rollers. Nagrali je wszystkie w wytwórni Hansa, co zaowocowało doskonałą produkcją. Miłośnicy winyli wiedzą, że co jak co, ale Hansa umiała nagrać i wydać płytę.Debiut został wydany w pięknej oprawie ze sztywną kopertą w środku,bogatą w poligrafię. opócz tego znaleziono miejsce w niej na plakat i to sporych rozmiarów. Ówczesny małolat dostawał produkt skończony, gdzie od razu nad łóżeczko mógł walnąć sobie fotos swoich idoli. Z biegiem dni i lat a w związku z tym i zmianą swoich preferencji muzycznych o grupie prawie zapomniałem.Przypomnienie nastapiło gdy w kartonie ze starymi płytami w "sklepie wiadomym" znalazłem ich ostatni, czyli z 1981r longplay. kupiłem w ciemno. Za młodych lat znałem raptem ich cztery piosenki, bo niby gdzie miałem je poznać ?.


W domu płyta powędrowała od razu na talerz gramofonu i nastapiło miłe zdziwienie. Spodziewałem się infantylnych pioseneczek z kiepskim aranżem i to mocno ozdobionych niemieckim kiczem. Z pamięcią już tak jest,że często płata figla i to co pamiętamy jako dobre po latach ponownie słuchając dochodzimy do wniosu,że przesadzone były nasze zachwyty.W tym przypadku poczułem miłe zaskoczenie. Nie jest to może od razu wielka muzyka rockowa ale w tym graniu coś jest, że chce się tego słuchać.Jest radość, beztroska a przede wszystkim bardzo chwytliwe piosenki zaaranżowane na typowy skład rockowy, czyli gary plus gitary. Dzieciaki śpiewają po angielsku i tylko ich imiona na okładce spisane dowodzą, że to germańcy. Chłopcy na płycie jawią mi się jako bardzo sprawni instrumentaliści. Oczywiście tacy bez fajerwerków ale jak na rock n rollowy zespół robią to dobrze. Biorąc pod uwagę, ze najstarszy z nich ma na debiucie lat chyba 16 a najmłodszy 14 to wypadają rewelacyjnie.Podoba mi się też barwa głosu wokalisty, zwłaszcza na późniejszych płytach gdy był już po przejściu mutacji.Na swoich płytach zamieścili też kilka coverów.Zwłaszcza "Hot Love" Bolana wypada bardzo dobrze ale i "Let's Work Together" wypada nieblado. Niektóre piosenki tej grupy można posłuchać na you tubie ale ich dobór jest bardzo mizerny.

W mojej ocenie na uwagę bliższą zasługują dwie piosenki z przedostatniej ich płyty "Teens today" Jedna z nich to chyba największy ich przebój "Give me more" a drugi to zgrabny rock n rol "Twist is back again" ze wzorcową według mnie pracą perkucji. Takie bębny w rock n rollu slyszałem tylko u Dire Straits w piosence "Twisting by the Pool". Robią wrażenie zwłaszcza, że za perkusją usiadł małolat. Absolutnie nie zamierzam doszukiwać się artyzmu w tych ich płytach bo nie to było ich celem. Te pięć albumów to po prostu świetne do posłuchania płyty. Zwłaszcza teraz fajnie się tego słucha, gdy w świadomości mam to, że o tym zespole nikt już nie pamięta. Nikt tego nie zna. Nikt tego nie słucha.A jedyny ślad o tej grupie trafimy, przeglądając w internecie bazę danych zawierającą stare okładki gazety Bravo.Te płyty polecam głównie osobom lubiących grupy popowo-rockowe z lat 70tych. Wszystkie pięć według mnie są na dobrym wysokim poziomie. Z pewnością w stosunku 1:1 mogą konkurować z wykonawcami typu: Rubettes, Mud, Bay City Rollers a kto wie czy od strony muzycznej nawet nie okaże się grupa The Teens od tych przykładów lepsza.


Tą grupą (tym wpisem na blogu) odkrywam przed wami moje początki fascynacji muzyką. Cofam się do okresu gdy pierwsze dźwięki zaczynałem odbierać już świadomie. The Teens nie byli moim pierwszymi idolami, bo był to ktoś inny, o czym może jeszcze kiedyś szerzej coś naklikam.Byli jednak zespołem ważnym, który istniał w mojej pamięci bardzo długo i to za sprawą tylko dwóch znanych mi piosenek.Co ciekawe nawet wtedy, gdy na boisku chłopakom mówiłem o tej grupie nikt tego nie znał. Zrozumienie miałem tylko wśród tych co mieli dostęp do Bravo .Takie to były czasy. Niedawno udało mi się skompletować ich dyskografię na winylach poprzedzając ich zakup wpierw składanką Past And Present ’76–’96 wydanej na cd. Nie jest mi wstyd trzymać tych płyt obok krążków Smokie, Slade czy nawet Deep Purple.Być może przebiegnie po niektórych uśmieszek pobłażliwości ale co tam... świat dziecka ma swoje prawa. The Teens wpisywali się w to idealnie.

Poniżej fragment występu grupy The Teens. Dokładnie ten, który jako 12 lub 13 latek zapamiętałem a niedawno odnalazłem. Występ oczywiście z programu Musikhall z Drezna.


Podsumowanie "cytat z biografii" :
Mieli swoje pięć minut w okresie 1978 - 82r i tak jak wielka i szybka była ich kariera, tak szybka i wielka pojawiła się po nich pustka. Zostawili po sobie kilka naprawdę udanych płyt z nieskomplikowaną muzyką oraz pamięć tych nielicznych, którzy mieli okazję być w okresie ich świetności w kręgu tych osób, dla których ich piosenki były adresowane.

Dyskografia zespołu (źródło: wikipedia)
1978: The Teens
1979: Teens & Jeans & Rock'n'Roll
1980: The Teens Today
1980: Rock City Nights
1981: Explosion
1982: 5 Years Of Hits(składanka)
1996: Past And Present ’76–’96 (składanka)
1999: One More Chance 2000: Give Me More (składanka)

środa, 25 stycznia 2012

ACTA - myśli nieuczesane


Trudno być obojętnym na to co grzmi z telewizorni od kilku dni. Wielka groza padła na pokolenie internetowe.Strach ten nie tyle, że ma wielkie oczy co nawet ma konkretną nazwę i samo jej brzmienie nie wróży nic dobrego. ACTA, niby zwykły skrót ale w brzmieniu polskojęzycznym przywołuje od razu skojarzenia ze służbami specjalnymi, pobudkami o szóstej rano i ciągłym zbieraniem materiału dowodowego tylko w jednym wiadomym celu - by nas udupić. Protestujące społeczeństwo domaga się wolności i poszanowania praw obywatelskich.W tym względzie popieram ich i nawet byłbym skłonny zakleić usta kartką z nazwą sławetnego porozumienia i pomaszerować w proteście.Sądzę nawet, że sam Bonisław jako osoba pragnąca być prezydentem wszystkich Polaków przyłączyła by się do nas i ruszylibysmy razem na Belweder ale i także na Sejm (bo to niedaleko).Już widzę jak nawrócony po sławetnym Katharsis "myster" Michał Jan Boni uspakaja nas wszystkich, że zanim podpiszą to wpierw przeczytają tą umowę. Szok !!!! to nie zamierzali tego nawet czytać ? W oddali zaś przelotnie ukazuje się wystraszona twarz niemiłościwie nam panującego premiera.Zdająca już sobie sprawę ze swej głupoty jaką strzelił zrównując internautów z kibolami. Oj ten grożący paluszkiem gest ludzie będą pamiętać długo. Era wygranych wyborów w oparciu o politykę strachu przed inną chorobą już minęła.Przepraszam premiera za słowo "głupota" w odniesieniu do jego osoby ale określając jego czyn w ten sposób bronię go. Bo jeśli to nie była głupota to mogła to być juz tylko nieudolność polityczna lub publiczne lekceważenie i obrażanie milionów wyborców. Zgódźmy się więc na tą głupotę bo to łagodny wymiar kary.Ale wróćmy do tej wyimaginowanej manifestacji podążającej szturmem ku "wyklętym przedstawicielom władzy demokratycznej".Obok mnie podąża spora grupa anarchistów.Oni zawsze chodzą gdy są potrzebni a sprawne hasła i slogany mają tak dalece opanowane i uniwersalne, że w każdej paradzie odnajdą swoje miejsce. Oni nie wiedzą po co idą ale czują podświadomie, że ktoś chce ich ograniczyć.Dalej podążają grupki powstańcze przedstawicieli młodzieży yntelygentnej, która to cały swój świat stworzyła w oparciu o Wikipedię i Facebooka.Dla nich taki Mozart to rewelacyjny kompozytor świetnych melodyjek na komórkę.Ci stanowią największą siłę pod względem liczebności.Po bramach zaś a raczej wzdłuż nich, przemykają skryci za kołnierzem, w długich płaszczach pod którymi nic nie mają dziwni ludzie. Z ukrycia wyrażając swój protest. A nóż ludzie się dowiedzą jakie oglądają "brzydkie" strony.A w domach przed komputerami setki tysięcy ludzi czujący,że ktoś chce ich ukarać za coś co nigdy nie było karalne a nawet posiadało przyzwolenie społeczne. Wniosek ? Władza jest przeciw ludowi !!! Skoro Państwo tak dba o obywateli to po co nam Państwo ? STOP !!! koniec !!! Opuszczam tą demonstrację bo czuję, że  ktoś mnie robi w konia, tylko nie wiem kto ? Gdy nie wiadomo o co chodzi to na pewno idzie o pieniądze.Niby prawda ale jak nie chodzi o pieniądze to o co ? - Może o władzę, broń na masy milionów ludzi uzależnionych od sieci ? Trudno za głupi jestem by znać odpowiedź.Mimo wszystko postoję z boku i popatrzę (co prawda nie w płaszczu)

A teraz już poważniej, bo był cień żartu w słowach powyżej.Do niedawna protest ukierunkowany był w jednym celu by zahamować skuteczną broń wymierzoną przeciw masowemu piractwu.By w dalszym ciągu każdy film, każda płyta, każda fotka,każdy profesjonalny program komputerowy, każda książka etc. były dostępne w ciagu kilku minut poprzez jedno kliknięcie myszki. Przez ponad dwanaście lat istnienia internetu w Polsce ludzie nic innego nie robili tylko doskonalili metody przekazywania sobie danych chronionych prawnie (głównie muzykę i film). Wymyślali programy, sposoby i myslę, że to się nie zmieni. ACTA już za rok będzie bezbronne w stosunku do nowych technologii jakie powstaną.Tak więc zagorzali ssacze spać mogą spokojnie. Swoje dostaną a raczej odnajdą i pobiorą sobie.
Co wiec zyskają instytucje zrzeszone w tej zmowie prawnej.Poczucie chwilowe, że oto ponownie nadejdą czasy prosperity. Tylko czy mają rację ?

W rankingu krajów które najbardziej piratują Polska wcale nie jest na pozycji pierwszej a nawet i piątej.Tamte kraje z pewnością nie podpiszą tej kartki więc nie będą mogły być z mocy prawa ich obywatele ścigani.O przekazaniu danych osobowych też mowy nie ma.Ale odstawmy sprawy prawne na bok.Kilka refleksji moich jakie zrodziły się dziś w mej potarganej główce.

Myśl nr 1

Prawo autorskie ustalane jest przez instytucje i tylko one mają wpływ na jego kształt.Nikt tego prawa nie konsultuje społecznie.Zmowa firm płytowych jaka miała miejsce na przełomie wieku bez zgody społecznej, samowolnie wydłużyła okres ochronny z 25 lat do 70. Stało się to dlatego, że cała klasyka rocka stała się dobrem wszystkich.Trzeba było szybko zaradzić.Jak się okaże, że nadal po minięciu ustalonych lat np. Beatlesi, Zeppelini sprzedają się dobrze to znowu się spotkają i przedłużą czas ochrony do lat 100.Rodzi się pytanie. Jak długo powinno się czerpać zyski z powstałych piosenek ? Pewnie jeszcze żyją potomkowie w prostej lini Beethovena, Chopina, Mozarta. Dlaczego im te wytwórnie nie wypłaciły gaży za dziesiatki lat wykorzystywania ich dóbr intelektualnych ? No tak, gdyby potomkami byli własciciele: EMI, Sony, Universal czy Warner to pewnie już dawno położyliby łapę na tak potężnej kasie.

Myśl nr 2

W kraju gdzie cena biletu do kina dla dwóch osób kształtuje się na poziomie całej dniówki pozbawienie dostępu do kultury masowej i nowości sprawi, że ponownie wejdziemy w okres pasjonowania się filmami które świat widział już kilka lat temu.Tylko niech nikt mi nie mówi o specjalnych cenach promocyjnych biletów, bo to prawda, że są. W środy, wtorki i zazwyczaj w godzinach południowych.Odbieram te promocje dokładnie tak samo jak płyty z etykietą "wydanie polskie" - dla zasady nigdy tego nie kupię - to kłuje w moje poczucie godności.Nigdy nie interesowały mnie resztki.

Myśl nr 3

Jeżeli ACTA odniesie sukces, ludzie ruszą do sklepów i kupią płytę lub film. Nie kupią w to miejsce książki, nie pójdą do teatru, kina,na koncert.Nie kupią gazety.Ilość pieniędzy przeznaczona na kulturę nie wzrośnie a będzie jej znacznie mniej w narodzie.Na beznzynę zawsze człowiek będzie miał kasę nawet jeśli będzie po 10 zł ale na płytę ?

Myśl nr 4 (najbardziej odważna)

Jest to pierwszy krok do całkowitego skomercjonalizowania internetu. Do tej pory internet nie ma właściciela.korzyści czerpią tylko dostawcy. Zbyt łakomy kąsek by tego nie przejąć.
Początek to ustanowienie praw, które odnoszą się tylko do internetu. Prawa stanowią ludzie i organizacje. Tworzą się grupy ustanawiające przepisy. Jak są grupy to mamy już pierwszą władzę w internecie - tzw. ustawodawczą. Współpracować będą z aparatem kontrolnym,czyli instytucjami powołanymi do ścigania przestępstw internetowych - mamy władzę sądowniczą.Brakuje tylko władzy wykonawczej póki co, ale w końcu i taka powstanie, wybrana demokratycznie, niby w ramach kontroli pozostałych dwóch.Co otrzymaliśmy ? Strukturę własnościową.

Myśl nr 5

Obecne prawo chroni autorów a że nikt tego nie pilnuje i jest samowola to tylko wina nieudolnego Państwa. Dajac prawo organizacji z zewnątrz pozbawiamy się suwereności i dajemy pozwolenie na dowolną interpretację czynów swoich obywateli innym podmiotom.Jesteśmy Polakami i podlegamy pod prawo polskie i polskie sądy.

Myśl nr 6

Niedawno się dowiedziałem, że kręcąc film fabularny w Paryżu trzeba mieć zgodę i opłacić pieniadze za udostępnienie plenerów bo to ponoć wartość intelektuana i kulturowa.Opłatę kasuje miasto.Krokiem drugim będzie wprowadzenia prawa, na mocy, którego by zrobić sobie fotkę pod wieżą, będziemy wnosić opłatę (podatek) od wykorzystywania dóbr kulturowych dla własnych celów.W końcu lansowanie siebie jako osoby światowej poprzez udokumentowanie fotografią swojego pobtu w stolicy Francji nie jest niczym innym jak świadomym wykorzystwaniem wizerunku miasta dla potrzeb osobistych.

Nie popieram piractwa. Kolekcjonuję płyty. Czytam książki i także je kupuję.Oglądam telewizję, za którą płacę i to nie mało. Nawet abonament opłacam. Wykazałbym się jednak wielką hipokryzją, gdybym nie przyznał się, że to dzięki wiedzy znalezionej w necie mogłem skończyć kilka szkół..Ksiązki fachowe to kwoty po 300 zł za każdą - nigdy by nie było mnie stać.Nie obejrzałbym kilku bardzo wartościowych filmów bo nigdy bym ich nie kupił.Nie znałbym przynajmniej z dwustu zespołów czy artystów rockowych, bo radio nie daje możliowości mi tego poznać. Nie kupiłbym przynajmniej z 200 płyt, których zawartość poznałem w necie.Nigdy nie widzałbym koncertów pewnych zespołów, których z pewnością nigdy w naszym kraju nie ujrzę a ich DVD nie są w sprzedaży na terenie kraju.Ograniczenie swobody wymiany plików spowoduje, że w zapomnienie popadać będą coraz częściej rzeczy dobre. Skoro już teraz trudno kogoś namówić do posłuchania czegoś to co dopiero jak będziemy kazać mu za to zapłacić.Internet był (jest póki co) jedyną mozliwośćią poznania nieznanego. W sklepie, w radiu zawsze będzie ktoś kto będzie nam coś proponował. W internecie i tylko w internecie my sami sobie jesteśmy panami swoich gustów.





poniedziałek, 23 stycznia 2012

No Video - Money killed the radio star


Przewrotnie sparafrazowałem tytuł piosenki grupy The Buggles z 1979r, która to proroczo głosiła o tym jak to teledyski niszczą radiowe gwiazdy .Nadchodziły właśnie lata 80te a wraz z nimi potęga MTV, która w sposób brutalny obnażała niedociągniecia estetyczne artystów. Rozpocząła się era ślicznych chłopców i pięknych dziewcząt. Artysta by przeżyć w show biznesie musiał albo ładnie wyglądać albo też dysponować talentem zdecydowanie większym od innych (w domyśle od tych ładnych).Zgrabne połączenia talentu z urodą również się zdarzało i to nawet często jednak normą to nie było..Świat przyjął te reguły, bo telewizja to była, jest i będzie największa siła a zarazem także i oręże wszelkich grup, chcących wycisnąć kasę od ludzi. Lata dwutysięczne poprzez dopracowanie systemów manipulacji, jeszcze z większym impetem wkroczyły w nasze życie. Staliśmy się konsumentami a nie grupą społeczną. Rozpocząła się walka o pieniądze i to tylko z pozoru wyglądająca na szow biznes. Podstawą wszystkich działań mediów stało się osiągnięcie maksymalnego zysku przy jak najniższych kosztach.Z początku było to nawet atrakcyjne dla nas odbiorców. W eterze pojawiły się piosenki z aktualnych notowań list światowych, co było w pewnym sensie nowością, gdyż jak przypomnimy sobie lata 80te, wszystko prawie docierało z miesięcznym lub nawet i rocznym opóźnieniem. Audycje były prowadzone w szybkim tempie, okraszone mniej lub bardziej trafnym żartem.Wszystko było OK, bo w dzień gdy i tak nie ma zbytnio czasu na delektowanie się słowem i skomplikowaną muzyką taka forma była do przyjęcia. Po południami i wieczorami kwitło zaś, życie radiowe w formach audycji autorskich.Od pewnego czasu obserwuję  zjawisko niepokojące.Radia zostały opętane dwoma czynnikami : zyskiem i słuchalnością (to od niej zależą ceny reklam ale nie tylko, również od niej zależy cena nadawania piosenek).Tajemnicą nie jest fakt, że aby piosenka weszła na tzw. play listę radiową musi być opłacona przez wytwórnię płytową.Skończyły się bezpowrotnie czasy prezenterów radiowych, którzy do studia przynosili ciężko zdobyte płyty.W to miejsce zatrudniono ludzi, którzy są przyuczeni do obsługi komputera. Wyznaczono im pakiet muzyczny, który musi być nadany w ciagu doby kilkakrotnie.Bank tych piosenek to zazwyczaj w porywach 40 utworów i mówimy teraz o najpopularniejszych stacjach typu Radio Z, RMF fm czy też "wciąż te same nudne przeboje FM".Stąd właśnie wzięła się opinia, że radia grają ciągle to samo.Wszytko spowodowane jest tym, że spece od marketingu mediów zbadali, że przeciętny słuchacz radia słucha audycji tylko jedną godzinę dziennie. Cały więc profil ukierunkowany jest  na takiego odbiorcę.Ważne by w ciągu tej godziny nie powtórzyło się nic. Oceniono, że pozostali tworzą niszę i nie mogą być brani pod uwagę.Dla nich pozostawiono te coraz mniej liczne audycje wieczorne i nocne.Jednak także i tu wyrachowanie bierze górę.Większość stacji radiowych zatrudnia do prowadzenia audycji autorskich ludzi czujących w sobie potrzebę pełnienia misji.Wykorzystują ich pasję, wiedzę, umiejętności a także haryzmę do wzbogacania programu i zwiększenia jakości. Częto są to ludzie, którzy nie są w ogóle opłacani a ich byt w radiu określa możliwość dostąpienia zaszczytu pracy radiowca i co najważniejsze, umożliwienie samorealizacji w pełnionej misji.Tylko my słuchacze łapiemy się za głowy jak docierają do nas co jakiś czas sygnały o kolejnych audycjach zamykanych.Powód takich dzialań zazwyczaj jest jeden - słuchalność.
Przy czym badania prowadzone odnośnie niej to zazwyczaj ankieta rozprowadzana w grupie docelowej.Od wyboru grupy zależy wynik badania.

W zeszłym tygodniu w radiostacji poznańskiej radia Merkury po raz ostatni nadano audycję "Noc u Berniego". Audycję w pełni autorską propagującą w dużej mierze muzykę środka lat 80tych.Oficjalnych powodów dla których audycja została zdjęta nie znam. Ponoć głównym tłumaczeniem jest kryzys. Odnoszę jednak wrażenie, ze powód to potrzeba wygospodarowania czasu antenowego na coś co przyniesie wymierny zysk. Słuchacz to sprawa drugoplanowa.Kto zarządza radiem ? Przecież, że nie miłośnik muzyki i słowa mówionego a sprawny zarządca majątkowy. "Noc u Berniego" to przykład z ostatnich dni ale nie jest to pierwsze takie działanie i nie ostatnie. Musimy się liczyć z kolejnymi odejściami. Dbajmy więc o to co pozostało jeszcze i walczmy o swoje.Chociaż zdaję sobie sprawę, że dopóki będzie panowało przekonanie w biznesie, że istnieje coś takiego jak profil słuchacza walka będzie skazana na porażkę.Bzdury więc wyspiewywał swego czasu zespół The Buggles, że to wideo zabija gwiazdy radiowe bo tak naprawdę to śmierć ponoszą one ze strony pieniędzy, które stały się jedynym już wyznacznikiem bytu radiowego.

Czasami nachodzi mnie taka refleksja. Co by było gdyby śp. Baksiński dożył takich czasów ? Kto wie czy nie prowadziłby swojej audycji na częstotliwościach radia eskarock i nie nadawał muzyki z plików, których emisję opłaciła firma płytowa.Przecież trzeba za coś się utrzymać... Nie , ta refleksja to chyba w przypadku Tomka sterta bzdur. Niemniej stara prawda głosi że są rzeczy ważniejsze niż pieniądze tylko niestety trzeba mieć pieniądze by je kupić.Aż boję się pomyśle co by było gdyby słuchalność radia Afery w godzinach nocnych niedzielnych była na oszałamiającym poziomie ilościowym. Założę się, że przeprowadzono by badania rynkowe odnośnie tej słuchalności i wykazano by, że są to ludzie o preferencjach rockowych z ukierunkowniem na klasyczne hity.Grupę docelową pewnie znaleziono by wśród bywalców dyskotek ;)
Na pewno znalazłby się pomysłodawca w zarządzie, który postawiłby ultimatum. Albo audycja będzie zawierała określoną liczbę standardów rockowych albo wynocha, bo na to miejsce potrzeba kogoś kto zrealizuje plan a nie swoją misję.Na całe szczęście radio Afera to rozgłośnia niszowa i niech taka pozostanie. Niech słucha jej tylko jakiś procent ludzi, ale niech to będą słuchacze, a nie przypadkowi kierowcy jadący w nocy na dworzec odebrać dziecko.

środa, 18 stycznia 2012

David Minasian - Random Act's of Beauty (2010) - recenzja




Ukazanie się tej płyty było dla mnie niespodzianką. Pomimo tego, że uważam się jako zdeklarowany zwolennik wielbłądzich dźwieków w pierwszej chwili nawet nie podejrzewałem, że ktokolwiek z Camela maczał w tym palce. Co prawda dźwięki słyszalne nie powinny pozostawiać złudzeń ale nauczony doświadczeniem z płytą zespołu Red Sand, jestem bardziej ostrożny w takich sądach. Sama postać Davida również wydawała mi się obca. Akurat nigdy nie przykładałem wagi do napisów pojawiających się na końcu koncertów DVD. Okazuje się, że w niektórych przypadkach to błąd, gdyż gdybym je czytał to wiedziałbym od razu, że ten bliżej niezanany mi gość to producent  wizyjnych koncertów Camela i osoba mocno związana z obozem Latimera. Teraz już gdy ponad rok delektuję się tym krążkiem jestem zdecydowanie mądrzejszy i o tym człowieku wiem znacznie wiecej. Nawet specjalnie nie dziwi mnie, że producent, który zazwyczaj odpowida za realizację i efekt końcowy sam nagrywa. Przeważnie bywa tak, ze to muzyk po uzyskaniu rozgłosu staje się także po zebranym doświadczeniu producentem. Odwrotnie jest to sytuacja znacznie rzadsza.W przypadku Davida o tyle sprawa była łatwa, ze jest to człowiek obdarzony talentem a także dysponuje on sporym warsztatem umiejetnosci instrumentalnych. Powstanie płyty było więc tylko kwestią czasu i naturalną kolejnoscią rzeczy. Ale o tym wiem teraz, wtenczas, gdy ją dopiero poznawałem nie byłem taki mądry. Płytę poznałem od utworu przedostatniego, czyli od "Summer's end". Może recenzja to nie miejsce gdzie opisuje się okoliczności poznania płyty, ale co tam. W końcu to mój blog i odstępstwo od zasady mi nie przeszkadza a inni niech cierpią czytając wywody.Płytę poznawałem fragmentami dzięki audycji "Nawiedzone Studio" nadającej z Poznania z rozgłości Radia Afera. Poznałem ją bardzo wybiórczo bo w zasadzie tylko niewielką jej część tam zagrano. Wystarczyło jednak bym w ciągu najbliższych dni zdobył ją dla siebie już całą. Do dziś uważam, że to był jeden z moich najlepszych spontanicznych zakupów. Zazwyczaj kupuję muzykę w chwili, gdy znam całość i jestem pewien, że chcę to mieć.A jak przedstawia się całość ?

Płytę otwiera "Masquerade". Jest to ponad 12 minutowy utwór, gdzie swoją obecność zaznaczył i to znacznie sam Adrew Latimer z Camela. Nadał klimat całości po czym zwinął manatki i na dalszą część zostawił Davida już samego. Nie do końca samego bo z synem. Tak, Davidowi towarzyszy na tej plycie jego wówczas 20 letni syn Justin i to z tego co wyczytałem właśnie on odpowida za gitarę solową. Na ile robi to dobrze słychać przez cały album. Absolutnie nie wyczuwam różnicy pomiędzy utworem, w którym zagrał Andrew a tymi co on. Ja co prawda mam pierwszy stopień słuchu, czyli jak grają to ja słyszę, że grają, ale naprawdę nie dostrzegam zmiany jakościowej pomiędzy tym co zagrtał mistrz a Justin. Z pewnością bardzo w moich uszach to nobilituje tego mlodego muzyka.

Album "Random Act's of Beauty" to ukłon dla fanów muzyki z okresu gdzie flet był podstawowym instrumentem kapeli rockowej.Co prawda na tej płycie nie ma go w ogóle, ale klimat całości nasuwa od razu skojarzenia z okresem progrocka początków lat 70tych. Ta płyta jest oparta tak dalece na brzmieniu grupy Camel, że bez przeszkód mogła by być nawet ich autorstwa.Ta muzyka nigdzie się nie spieszy. Jest tak leniwa jak godzina druga w nocy po ciężko przepracowanym dniu. Do tego daje ukojenie. Tak, to są dźwięki nocy. Artystyczne tchnienie muzyczne dla klimaciarzy.Nie trzeba być tu nawet specjalnym fanem Camela, do którego ta płyta chyba zawsze będzie przyrównywana.Ta muzyka spodobała się wszystkim moim znajomym, którym miałem okazję to polecić. Dodam, że wśród nich zagorzałych rockowców nie było zbyt wielu.To najlepszy dowód na to, że to doskonała rzecz.Prawdziwa sztuka bowiem nie zna podziałów.Jeżeli coś jest piękne to każdy to dostrzega.Całość zawiera tylko siedem utworów, co w przypadku takiej muzyki jest w zasadzie normą. Bez wątpienia dla mnie największą ozdobą tego krążka jest wspomniany już "Summer's end" i można zachwycać się otwerającym album utworem firmowanym przez samego Latimera, bo można i tego nie kwestionuję ale to właśnie "Summer's End" ukazuje w całej krasie ten najpiękniejszy bajkowy styl gry na gitarze. Przepiękna melodia zniewala i nawet nie razi zbyt często pojawiający się w tym utworze ten sam motyw melodii.W jednym rzędzie śmiało postawiłbym tą gitarę z tą, którą znamy z "Snoow Goes". Na uwagę zasługuje także "Frozen in Time" znajdujący się w samym środku albumu. To najdłuższy utwór i najbardziej skomplikowany aranżacyjnie. Chyba najtrudniejszy w odbiorze z całości, jesli w ogole możemy mówić w przypadku tej płyty o czymś "trudnym w odbiorze". Wszystko ma lekkość śnieżnej gąski i stworzone zostało by ukoić nasze zmysły. "Random Act's of Beauty" co można w wolnym tłumaczeniu zroumieć jako "Przypadkowe fragmenty (odsłony) piekna" - Nic dodać nic ująć. Taka jest to płyta. By dopełnić całość opisu muszę dodać, że na tym krążku mamy także jeden instrumentalny utwór a sam epilog tworzy kompozycja "Dark Waters", która akurat mi bardziej koresponduje ze stylem The Moody Blues, ale jak już wspomniałem, ja mam pierwszy stopień słuchu, więc i skojarzenia mogę mieć dziwne.W kadym badź razie to przepiekny utwór na koniec płyty. Ta płyta była moim absolutnym numerem jeden z  płyt wydanych w 2010r i uważam że po kolejnych latach mało powstało rzeczy mogących zbliżyć się do niej  urodą muzyczną.

track lista

1. Masquerade (12:32)
2. Chambermaid (8:53)
3. Storming The Castle (5:29)
4. Blue Rain (7:44)
5. Frozen In Time (14:37)
6. Summer's End (8:00)
7. Dark Waters (5:12)

P.S. Strasznie się cieszę, że przeszep się udał u Andrew'a Latimera. Wśród tylu coraz częstrzych niestety informacji o kolejnych stratach jakie ponosi świat muzyki ta informacja jest niezykle budująca.

poniedziałek, 16 stycznia 2012

O kolekcjonerach płyt, problemach z ich składowaniem i systemie wartości


Kolekcjoner płyt to rodzaj człowieka uwikłanego w systemy wartości tak odmienne od normalnych, że w pewnym momencie zaczyna on być w otoczeniu najbliższych postrzegany jako osoba dziwna. Zdaję sobie sprawę również z tego, że po przekroczeniu pewnej granicy ilościowej nasze "zbieractwo" może być uciążliwe dla osób współmieszkających, zwłaszcza gdy nie podzielają tych samych preferencji hobbystycznych. Czasami zazdroszczę filatelistom. Ich hobby przeważnie pomieści się na dwóch półkach w biblioteczce. Podobnie numizmatycy.W przypadku powstania kolekcji płyt, która zaczyna przekraczać 800 cd oraz 500 winyli zaczyna być w domu zauważalny problem. Mało kto posiada osobny pokój zwany biblioteką lub salonem muzycznym. Nasze hobby trwa zazwyczaj między pokojem gościnnym, kuchnią a sypialnią. Zaczyna się niewinnie od półeczki w salonie tuż obok naszego zestawu grającego, by po niedługim czasie w miejsce półeczki pojawił się regał. Taki już przyszłościowy na przynajmniej 200 - 300 pozycji. Po dwóch latach okazuje się on już zbyt ciasny. Chodzimy więc po mieszkaniu i niuchamy, gdzie tu można dokonać modernizacji umeblowania w celu wygospodarowania przestrzeni magazynowej dla naszego hobby. Zazwyczaj udaje się to osiągnąć. Rodzą się przy tej okazji pomysły budowy mebli własnego projektu.

W ten sposób mozna przetrwać jakieś kilka lat. Co począć jednak gdy i to okazuje się działaniem już niewystarczającym ? Co ma zrobić pasjonat, którego kolekcja osiągnęła liczbę przekraczającą 1000 płyt winylowych i 2000 cd ? Ma w związku z tym ograniczone możliwości. Pierwsza to zastawić regałami całe mieszkanie, zamknąć się we własnym świecie i być narażonym na krytykę ze strony rodziny, znajomych lub nawet wystąpić w programie "odgruzujemy Twoje mieszkanie". Druga to dokonywać ciągłej selekcji jakościowej i pozostawiać w kolekcji tylko stałą liczbę płyt umożliwiającą normalne funkcjonowanie domu.W ten sposób kolekcja jest coraz więcej warta od strony materialnej ale zaczyna sfera emocjonalna cierpieć, gdyż tracimy na rzecz cenniejszych okazów nasze mniej wartościowe pozycje a będące miłe dla naszego ucha.Trzeciego rozwiazania już nie widzę .Jeżeli ktoś się zjawi u nas w domu i dostrzeże na całej ścianie regał z płytami to zrobi na nim to wrażenie pozytywne.Jeśli jednak zawartość tego regału rozlokujemy w małym mieszkaniu wypełniając każdą wolną prestrzeń to ci sami ludzie którzy byli wtedy pod wrażeniem odczują do nas niesmak i pojawią się pytania "jak on może żyć w takich warunkach ?" W pierwszym przypadku, gdy jest dużo miejsca w domu, mamy osobny pokój traktowani będziemy jako kolekcjonerzy. W tym drugim zaś jako nałogowcy znoszący do domu dla innych bezwartościowe graty. Przyrównywani często do tych, którzy są chorzy i znoszą do domu wszystko co znajdą. Trzeba wziąć po uwagę także to, że w dzisiejszych czasach coraz mniej ludzi zdaje sobie sprawę z wartości materialnej płyt. Zresztą jak ma być inaczej skoro płyty osiagajace na aukcjach ceny przekraczające 1000 euro i więcej, bez problemu dostępne są a w zasadzie ich zawartości w necie i to za free.By opisać ten problem skłoniło mnie obejrzenie w telewizji programu z cyklu "Posprzątamy Twój dom" a w nim bohaterem był właściciel potężnej kolekcji płyt winylowych. Jakiś facet w marynarce z damskiej kolekcji traktował hobby tego gościa jak chorobę i by dom na koniec programu spełniał wizję tego zniewieściałego faceta, wymuszono ograniczene kolekcji do tylko pewnej ilości.Ta ilość pozostawiona również nie podlegała selekcji racjonalnej czy wartościowej.Głównym wyznacznikiem była ilość. Główny dizajner programu określił ile sztuk płyt będzie dobrze wyglądało w kompozycji z dywanem i meblami.Byłem w szoku to oglądając. Ten pajac milionom telewidzów tłumaczył ,że na półce o szerokości około 50 cm dobrze wygląda około 100 płyt i gdyby dołozyć jeszcze dwadzieścia to destrukcji ulegnie harmonia całości mebla, a w pokoju gdzie nie ma harmonii wszyscy mają złe samopoczucie.Mam wśród swoich znajomych kilka osób po uszy uwikłane w to hobby. Nikt nie ma lekkiego życia, choć nie widać tego na pierwszy rzut oka. Wchodząc do ich lokali mieszkalnych wzasadzie wszędzie widnieją płyty.Nawet szafki na buty w korytarzach pozamieniane zostały na regały.Sam póki co nie mam takiego problemu, bo mieszkam w domu a nie na metrach kwadratowych mieszkania typu M2 czy M3. Kolekcję też mam mieszcząćą się jeszcze w regałach standardowych ale już czuję, że problem będzie dotyczył i mnie niebawem.Uwielbiam w każdym bądź razie te ich skladowiska w tych niewielkich przestrzeniach.Może trudno w nich o klimat spotkań kobiecych przy kawce czy herbatce ale za to posiadają klimat muzyki, historii i pasji.Zawsze zwracam uwagę na to w jaki sposób Ci hobbyści układają płyty.Czy stosują jakieś swoje własne segregowanie ? Spotkałem się już z kilkoma systemami.Jeden to układanie alfabetyczne, drugi to gatunkami muzycznymi, trzeci to latami. Ja stosuję zaś metodę kolejnosci kupowania, czyli najstarsze płyty które kupiłem są napoczątku a najświaższe zakupione zawsze pod ręką. W filmie "Podboje i przeboje"bohater, również maniak kolekcjoner posiada takżę swój system segregowania olekcji podłóg wydarzeń w swoim życiui płyty przypisywane są do konkretnych wydarzeń. Sposób ciekawy i bardzo skomplkoway bo dający mozliwość w połapaniu się i odnalezieniu czegoś tylko właścicielowi płyt. Skąd bowiem ma ktoś wiedzieć, że płyta "x" ma związek z wakacjami z roku np. 1983 ?.To co teraz piszę tu, to są moje takie luźne przemyślenia. Niektóre problemy o których ani się nie mówi ani nie pisze a które towarzyszą każdemu z nas - kolekcjonerowi płyt.W domu w zasadzie tylko córka nie krytykuje, bo wie, że kiedyś to sprzeda i zamieni może na samochód. Żona,póki co wykazuje zrozumienie i tolerancję, bo zawsze lepiej mieć taki nałóg niż kobiety o dwadzieścia lat młodsze.Problem jednak jest, choć uśpiony. Za rok jeżeli płyty będę kupował z taką częstotliwością jak do tej pory, a nie jest ona potężna (2-3 płyty w miesiacu) to za rok już nie będę miał gdzie ich składować.Dobrze mają Ci kolekcjonerzy co zbierają muzykę na dyskach twardych swoich komputerów. Tylko czy to można nazwać kolekcjonowaniem ? Dla mnie to zwykłe składowanie plików. Znam jednak wielu dla których to kolekcjonowanie i objętość kilkunastu tysięcy płyt na dysku twardym to kolekcja zrodzona z miłości do muzyki.Tak moi drodzy. Kolekcjoner płyt to dzisiaj w oczach ludzi współczesnych dziwak, maniak o niezrozumiałym systemie wartości i kompletny naiwniak wydający pieniądze na rzeczy, które nie wymagają absolutnie żadnych nakładów finansowych.

czwartek, 12 stycznia 2012

Dwight Twilley - Jungle (1984) - recenzja




Założyłem sobie, że pisząc o jakiejkolwiek płycie tu na blogu spełniać będę cztery kryteria.Pierwsze to, że będę ją posiadał u siebie w domu na półce. Drugie to, że będzie to płyta godna polecenia do posłuchania wsród moich znajomych (i nie tylko wśród nich).Trzecie to, że będę ją znał przynajmniej w stopniu dobrym. Czwarte założenie to, że będę umiał coś sensownego o niej napisać.Pierwsze dwa kryteria w przypadku tego krążka spełniam już.Trzecie powoli już też ( w końcu jestem po kilkunastu przynajmniej przesłuchaniach jej). Najgorzej jest z kryterium czwartym.Jak odnieść się do całości i spróbować wejść w szczegóły, jeśli nawet mimo chęci i starań trudno czegoś się o niej dowiedzieć.Owszem, zawsze można napisać, że płyta pochodzi z 1984r, że została wydana przez EMI America,że zawiera dziesięć piosenek i do tego dorzucić kilka ogólników okraszonych przymiotnikami.Tylko, że z takiej pisaniny nic nie wyniknie poza informacją, że coś mi się spodobało ale w zasadzie nie wiadomo co i dlaczego.Dlatego też spróbuję ogarnąć w sposób maksymalny tą płytę,od razu informując, że większość z tego co napiszę pochodzić będzie z odczuć jakie ta muzyka wywarła na mnie.

Dwight Twilley to artysta amerykański, który swoje podboje świata muzycznego rozpoczął w połowie lat 70tych. Na początku jako zespół Dwight Twilley Band, a od 1979r zaczął wydawać płytki już na swoje konto. Na ile poszalał na listach przebojów nie wiem, bo nie sprawdzałem w internecie, poza tym chyba nie to jest najważniejsze. Płyta "Jungle" jest jego trzecią solową płytą. Nastawiając ją na gramofonie już po pierwzych dźwiękach czujemy, że to okres pierwszej połowy ósmej dekady ubiegłego wieku. Tych brzmień ówczesnych syntezatorów nie sposób przypisać do innych czasów. Myliłby się ktoś, kto by myślał, że płyta jest klimatem zbliżona do sythpopu. Absolutnie nie ten kierunek. Bardziej dostrzegałbym odwołań do tego co również w tamtym czasie grała grupa Cars.Ale i to dalekie jest od precyzji, chyba, że dorzucimy do tego harmonie wokalne dziwnie zbliżone do tych jakie znamy z płyt grupy Sweet.W dalszym ciągu jednak to za mało do zdefiniowania tej muzyki.Na szczęście podczas słuchania dalsze porównania cały czas nasuwają się same. Kto pamięta zespół Smokie ? Pytanie dziwne no bo kto nie pamięta ? Otóż w piosenkach na tej płycie nie ma ani chrypki Normana, ani chórków i gitary brzmią zdecydowanie inaczej a jednak melodie i patenty przynajmniej w trzech piosenkach pachną melodiami jakby żywcem zdjętych ze Smokie.Tą zawoalowaną informacją przechodzę do meritum tej płyty.Dwight Twilley na tej płycie zawarł dziesięć przepięknych piosenek opartych na cudownych melodiach. Ich lekkość, przebojowość a zarazem pewna dbałość by nie były to przewidywalne dźwięki sprawiają, że krążek dostarcza nam tyle radości ze słuchania ile tylko można zmieścić w trzydziestu paru minutach jej trwania.

Z tej płyty piosenka "Girls" weszła do gorącej setki listy amerykańskich hitów. Weszła także piosenka otwierająca ale już nie szybowała ku górze zbyt bardzo.Nie była to więc płyta która odniosła spektakularny sukces. Ale cóż,w tamtych czasach listy zarezerwowane były głównie dla wykonawców pokroju Tiny Turner, Michela Jacksona etc. Skoro na rodzimym rynku płyta nie poszalała to i u nas w Europie śmignęła tylko i zainteresowała ona tylko tych co się z nią zetknęłi.Ja osobiście w ogóle tego wykonawcy do całkiem niedawna nie znałem.Jak do tego doszło, że jednak już znam napiszę  na koniec.Wracając do zawartości płyty to warto dodać,że w utworze singlowym "Girls" na wokalu skrył się Tom Petty (tak całość płyty nasuwa również i styl Pettiego), który również wziął udział w produkcji tego singla.Cała pierwsza strona sprawia wrażenie jakby składała się z propozycji singlowych. Z tych moich odsłuchów najbardziej wyróżniłbym piosenkę "Why You Wanna Break My Heart" oraz póki co dla mnie numer jeden z tego albumu "You Can Change It".Piosenkę pięknie osadzoną gdzieś tak pomiędzy Smokie a Sweet z domieszką właśnie stylu Cars.Ale co tam,  dosyć szufladkowania. Całość jest bajecznie melodyjna, lekka i tak orzeźwiająca jak schłodzona Cola serwowana w domu po powrocie środkami komunikacji miejskiej z pracy i to w upalny letni dzień.Wyróżniłem akurat te dwie, ale spokojnie mógłbym dopisać jeszcze przynajmniej cztery kolejne pozycje a i pozostałe nie odbiegają. Jeżeli ktoś chciałby posłuchać czegoś lekkiego, ciekawego i melodyjnego zagranego w oparciu o brzmienie gitarowe to ta płyta jest właśnie tym czymś.To naprawdę świetna muzyka osadzona w klimacie okresu przełomu lat 70 i 80tych. Polecam świetna rzecz.

Na koniec dygresja odnosnie poznania tej płyty. Jak to ja bardzo lubię, wybrałem się do centrum Poznania do zaprzyjaźnionego sklepu z płytami. Jak to w tym sklepie zazwyczaj bywa z jeden, może z dwóch stałych bywalców plus ktoś przypadkowy przewracający płyty komisowe z nadzieją znalezienia singla "Love me do" Beatlesów z czerwonym labelem i to najlepiej za cenę butelki marnego piwa.W tym towarzystwie spędziłem tam godzinkę (licznik parkometru bił) na jak zwykle fajnych rozmowach o muzyce, polityce, ludziach czyli obyczajówka jak w serialach "dobrych stacji telewizyjnych". No może poziom merytoryczny ciut większy, że tak powiem by sobie nawzajem trochę schlebić. W tle leciala sobie płyta, Ja prowadząc dialog szperałem w poszukiwaniu czegoś do kupienia wśród płyt.Czegoś co mogło by pokryć choć opłatę za prąd i ciepło, które mi w tym miejscu zapewniano.Znalazłem płytę "Introspective" grupy pop z lat 80tych ale nie omieszkałem się spytać co gra w tle.W odpowiedzi dostałem okładkę do ręki. Na niej facet wystylizowany na britpopowca z początku lat 90tych. Wyglądał jakby się urwał właśnie od braci Gallagher z Oasis by coś na boku nagrać. Znajomy kilka lakonicznych informacji o nim coś powiedział. Ja sobie telefonem strzeliłem fotkę okładki by w domu mieć dane artysty i móc poszperać w różnych wątpliwych pod względem legalności żródłach w celu posłuchania. Dwie a może nawet trzy godziny zajęło mi dotarcie w necie do materiału umożliwiającego poznanie zawartości na spokojnie.Włączyłem i to było to. Zacząłem żałować, że wtedy w sklepie nie kupiłem jej, ale od czego są telefony, maile i kolega sprzedawca. Poszła więc informacja połącona z prośbą o rezerwację tego winyla.Okazało się, że owszem płyta była do sprzedaży ale pochodziła z kolekcji prywatnej sprzedajacego i w kilka minut po moim wyjściu rozmyślił się z możliwości jej utraty.Żal ścisnął mnie mocno, bo miałem świadomość, że tak mało popularne płyty w Polsce nie spotyka się co chwilę. Zrezygnowany odpaliłem Allegro i szok. Była i to w śmiesznej cenie jednego piwa i to w stanie prawie dziewiczym. Pochwaliłem się tym odkryciem z nim, człowiekiem który mi po raz któryś zresztą wskazał coś dobrego. Odpisał mi, że mogę się czuć spokojnie i że na pewno tą aukcję wygram, bo w tym naszym pięknym kraju tego gościa zna tylko on i teraz już ja. Być może nie jest to jego cytat idealny z tego maila, bo w odniesieniu do kraju chyba użył bardziej radykalnego przymiotnika. Fakt jest taki,że płyta stała się moją własnością i z każdą chwilą czuję, że właśnie czegoś takiego szukałem.Swoją drogą to mnie bardzo ciekawi, czy ktoś to jeszcze w ogóle u nas w kraju zna ? Na pewno tak, tylko ilu takich ludzi jest ?

Ten wpis a zwłaszcza jego końcówkę dedykuję mojemu koledze, który w sposób dla mnie i chyba również dla niego nieświadomy, poprzez swoją miłość do muzyki pokazał czym ona może być i dla mnie.Ponad 12 lat słuchania wspólnego co Niedzielę muzyki zrobiło swoje. Dzięki Andrzej za kolejne odkrycie.

Track lista

str A

1. Little Bit O'Love
2. Girls
3. Why You Wanna Break My Heart
4. You Can Change It
5. Cry Baby

str B

1. Don't You Love Her
2. Long Lonely Nights
3. Jungle
4. To Get to You
5. Max Dog

wtorek, 10 stycznia 2012

Savage - Tonight (1984 - reedycja 2009) - recenzja




Muzyka taneczna ma za zadanie służyć do tańca i z założenia traktowana powinna być jako użytkowa. Zazwyczaj mało kto przykłada wagę do tego rodzaju muzyki jako sztuki. Po co wywyższać coś co i tak stworzone zostało po to, by bawić do tańca. Zresztą za niedługi czas i tak powstaną nowe produkty zastępując stare, już zużyte dźwieki. Moda dotycząca muzyki tanecznej (nic na to nie poradzimy) starzeje się. Powód główny takiego stanu rzeczy to samo jej zalożenie. Muzyka taneczna dla młodych musi zawierać najnowsze trendy i ściśle odwoływać się do tego co ich otacza.Co innego muzyka rockowa, która podlega innym prawom. Co więc z tymi piosenkami, które spadły już ze stołów didżejów ? Na szczęście istnieje coś takiego jak sentyment do czasów przeszłych. Powrót do wspomnień i chwil, w których dla zdarzeń i to często bardzo osobistych towarzyszyły nam określone dźwięki. Ten mechanizm sprawia, że zaczynamy na tą muzykę niemodną patrzeć życzliwie a nawet stawiać ją obok uznanych dzieł światowej fonografii. Płyta "Tonight" jest tego najlepszym przykładem. Zanim jednak poświęcę więcej słów samej płycie warto dla mniej zorientowanych podać kilka informacji na temat tego wykonawcy. Kto wie czy to nie jedyna okazja, bo artysta ten pomimo swojej bardzo aktywnej działalności w branży muzycznej wydał w zasadzie dwie płyty i kilka singli.Nadrobił to co prawda jako kompozytor, producent oraz wykonawca wspomagający innych ale jako on sam to dyskografię ma nad wyraz skromną.Savage to pseudonim Roberto Zanettiego, zresztą jeden z wielu. Savage to jego osobisty projekt i do tego czasu najbardziej znany w świecie. Powstał on wraz z pojawieniem się pierwszego singla "Don't cry tonight". Singiel ten był zapowiedzią trendu sleezy italo disco. Łączył nastrojowość i tzw. low-drum-beat [1].W świecie italomaniaków ma Roberto niekwestionowaną pozycję lidera i otaczany jest już pewnym rodzajem kultu.W Polsce początek jego popularności przypada na przełom 84/85r.Pierwszym hitem u nas w kraju i to tylko granym na dyskotekach była kompozycja "Only You". Listy przebojów w owych czasach nie tolerowały muzyki z tego nurtu.W tym okresie stopniowo w klubach dane nam było poznawać inne jego kompozycje pochodzące z jego debiutanckiej płyty o której tu się właśnie wypowiadam.Co ciekawe większość z nas lubiąca te piosenki do końca roku 1985 weszła w ich posiadanie. Mało kto jednak miał do czynienia namacalnie z tą płytą.Nagrania zdobywaliśmy kopijując je z kasety na kasetę.Ujrzeć tą płytę na oczy równało się z dostrzeżeniem śniegu na piramidzie w Egipcie. Być może niektórzy didżeje ją mieli, bo z czegoś grali te dyskoteki ale ogólnie był to produkt w Polsce bardzo unikalny i to pomimo sporej popularności.Ja zgrywkę tej płyty załatwiłem sobie w punkcie jawnie i na tamte czasy "legalnie" nagrywającym na kasety płyty. "Legalnie" to oczywiście pojęcie wypaczone, ale skoro cennik za tą usługę wisiał w sklepie i to w centrum miasta, przyjąć należy, że był to proceder przynajmniej nieścigany.

Płytę wydała włoska wytwórnia Discomagic w 1984r a w roku 1985 ponownie została wydana w Niemczech przez ZYX Records.Obie wyszły w tej samej szacie graficznej jednak różniły się ważnym szczegółem. Na płycie z Discomagic był utwór "Only You" a nie było "Computerized Love" a na płycie wydanym w Niemczech było dokładnie odwrotnie. Dziś juz wiem, zę wtedy stałem się posiadaczem zgrywki płyty wydanej w Niemczech.Płyty te (włoskie i niemieckie) dzisiaj należą do sporych rarytasów i osiągają ceny na aukcjach przekraczające spkojnie 100 euro. Do niedawna nie posiadały też w ogóle wydań na CD. Bywały owszem składanki hitów ale nigdy nikt nie wydał pierwszzego abumu Savage "Tonight" na płycie cyfrowej.W 2009r czyli w 25 lat po premierze doczekaliśmy się reedycji, oczyszczonej i poddanej remasteringowi przez człowieka bardzo znanego w świecie od tego typu przedsięwzięć Damiana Lipińskiego. Reedycja została wydana przez od niedawna dziłającą polską wytwórnię Klub80 Records. Dodam, że wydana została przepięknie zachowując oryginalną okładkę z winyla, do tego zaopatrzono ją w książeczkę z tekstami i fotkami artysty oraz krótkimi jego komentarzami do poszczególnych utworów. Wszystko to dodatkowo umieszczono w specjalnej kopercie chroniącej pudełko przed porysowaniem. Sama płyta również ma label stylizowany na oryginalny. Owe komentarze to często krótkie uwagi dotyczące powstawania piosenek lub też bardzo osobiste wspomnienia, jak choćby takie, że przyszło mu zaśpiewać piosenkę "Only You" na festiwalu w Weronie dla 15 tysięcy osób i gdy zobaczył taki tłum skandujący puściły mu emocje i ropłakał się na scenie. Zawartość płyty to siedem podstawowych kompozycji wzbogaconych o "Computerized Love" pochodzący z wersji niemieckiej. Dołożono też bonusy w postaci piosenek w wersjach maksisinglowych.

Co zawiera ta płyta ? Osiem bardzo dobrych kompozycji utrzymanych w jednym stonowanym rytmie. Poslużyły one na lata jako elementarz dla innych tworzących muzykę taneczną.Płyta można by zaryzykować twierdzenie, zdefiniowała styl potocznie nazywany Italo disco. Sporo w tej muzyce elementów Synthpopu, zresztą dzięki temu ten artysta ceniony jest także wśród słuchaczy noworomantycznych.Największym hitem z tego zbioru to niewątpiwie wspominana wcześniej piosenka "Only You" ale tak by dać obraz prawdzie, każda piosenka z tej plyty zasługuje na to samo uznanie. Płyta "Tonight" jest dla miłośników lat 80tych, (zwłaszcza tanecznych lat 80tych) tym samym co czwórka Zeppelinów dla miłośników klasyki rocka. Umiejmy więc doceniać i taką muzykę a że pobudki tych "ochów i achów" czasami mają charakter nostalgiczny i potrafią przybrać kształt realnej osoby z przeszłości to już inna sprawa i to chyba nie najważniejsza.


Savage - Tonight (Reedycja 2009)

Track Lista :

01. Radio 6:02
02. A Love Again 5:30
03. Fugitive 4:56
04. Tonight 3:40
05. Only You 3:51
06. Turn Around 3:54
07. Don't Cry Tonight 3:58
08. Computerized Love 3:38 Bonusy:
09. A Love Again (Remix) 6:34
10. Fugitive (12" Version) 6:43
11. Only You (12" Version) 7:00
12. Don't Cry Tonight (12" Version) 6:54

Poniżej reprodukcja okładki oryginalnego wydania  z 1985r, czyli płyty wydanej przez ZYX Records.


[1] - Informacja pozyskana z serwisu strony www.80s.pl  z działu biografie. Zainteresowanych większą ilością szczegółów dotyczących tego artysty odsyłam do tego naprawdę dobrego serwisu, stworzonego przez miłośników dla miłośników.

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Fanatyka nikt nie ruszy...



Fanatyka nikt nie ruszy, nie przegoni, nie zagłuszy. Te słowa klasyka polskiego pastiżu dyskotekowego Franka Kimono vel Piotra Fronczewskiego zawsze stanowiły prawdę o pewnym zjawisku towarzyszącym znanym i lubianym artystom. Bezkrytyczne uwielbienie potrafi czasami przerodzić się w coś niepokojącego. Trudno też tak jednoznacznie okreslić kiedy hobby przeradza się w coś takiego. Fanatyk to człowiek uzależniony, posiadający swoją własną wizję artysty. Przy czym nieistotna jest wartość artystyczna idola w stosunku do skali fanatyzmu wystepującego z jego powodu.W ostatnich latach miałem okazję obserwować kilka osób uzależnionych od swoich artystów. Dodam, że nie były to osoby młode. Zadziwia mnie skala tego zjawiska. A jeszcze bardziej determinacja u nich w osiąganiu swojego celu, jakim jest mozliwość obcowania z idolem choćby i tylko wzrokowym. No może nie tylko wzrokowym ale na pewno kontaktem głównie jednostronnym. Miałem przyjemność poznać fankę, która była uczestniczką ponad 116 koncertów Shakina Stevensa. Poznałem również osobę, która od lat nie opuściła koncertu Universe (bez względu gdzie w kraju grali) a jeżeli zdarzyła się absencja to z tego powodu była rozpacz na miarę utraty bliskiej osoby. Tak przynajmniej brzmiało to w jej wypowiedziach. Na co dzień takich i im podobnych ludzi mijamy na ulicy i nawet nam przez głowę nie przejdzie, ile ludzie potrafią sobie odmówić w życiu, by móc sobie nie odmówić tego jednego, wyjątkowego na czym im zależy. Przyzwyczailismy się już do wrzawy wokół gwiazd typu Bono czy z ciut innej półki Lady Ga Ga, Tokio Hotel etc.. Tu sprawa jest jasna. Pierwszy to podstarały super rockman, który łapie małolaty na kompleks tatusia lub ciągnie za sobą cały czas dojrzewajace do 18tki, faktyczne 40 latki. Druga grupa to idole nastolatków, które dopiero szukają swoich wzorców i autorytetów. Póki co jawi im się rockman jako ten wzór.W Polsce średnio nam się udaje stworzyć kult wokół artysty. Pomijam Kazika, bo on sam siebie stworzył i nawet innym wmówił,że jest dobry i kultowy. Były co prawda próby ale mało chwytały. Być może ci artyści nie mieli oddanych fanów. Do czego zmierzam ? Kto z was czytających wie kto to jest Mirosław Breguła ? Pewnie ktoś pokojarzy to imię z zespołem Universe. Kto był swego czasu oczytany w prasie bedzie pamiętał, że gość targnął się na swoje życie. Ciekawe jednak czy wiecie o tym, że zespół ten cały czas funkcjonuje (prowadzony przez tego drugiego). Ma swój fan-klub. Jego forum w internecie ma aktywność dzienną porównywalną z polskojęzycznym forum zespołu The Beatles ? Co roku na śląsku odbywa się fetiwal im. Breguły. A oprócz tego fani zbierają pieniadze by stworzyć miejsce pamięci Mirka Breguły, na który cel organizują dobroczynne koncerty gwiazd. My zwykli fani jesteśmy jednak zwykłymi pikusiami przy tych prawdziwych.Nie potrafimy nawet spamiętać rocznicy śmierci któregoś z naszych idoli.Nawet zawodowcy w radiu nie pamiętają.Będąc ósmy raz na koncercie swojej ulubionej kapeli zadajemy sobie pytanie po co ? Lepiej byłoby iść na co innego .Oj malutcy jesteśmy a przy tym jeszcze złośliwi i krzywdzący. A przecież każdy ma prawo wybrać w swoim życiu dokladnie to na co ma ochotę i po prostu to robić (jak mawiał św. pamięci król sedesów). Uważajmy więc chodząc ulicami między ludźmi byśmy przez przypadek nigdy nie podeptali jakiegoś ołtarzyka przez słowo źle dobrane. Ci ludzie pozbawieni są dystansu a słowa krytyki to niezaprzeczalny sygnał do walki, kto wie czy niebawem nie zbrojnej. Miejmy przy tym świadomość, że to zawsze będzie nasza wina.

Ilustracja do tego wpisu, choć nie do końca oddająca problem tego tekstu ...


Marillion - Season End (1989) - recenzja




Po roku 1988 nikt trzeźwo myślący nie dawałby zespołowi Marillion cienia szans na utrzymanie się w branży rockowej.Jedyni którzy nadal wierzyli w sukces to pozostawieni sami sobie muzycy tej grupy.Wszyscy się od nich odwrócili.Dla świata Marillion to był Fish.Zresztą to był główny powód dla których przeprowadzono bolesny dla fanów rozwód, po którym Fish zabrał zabawki z piaskownicy i poszedł szukać szczęścia samemu, uzbrojony oprócz talentu, czego nie będę próbował obalić, w wielkie swoje ego.Chłopacy pozostali więc sami mając już w szufladach zalążęk do kilku muzycznych pomysłów.Niektóre z nich nawet testował już Fish ale chcąc by więcej w tej muzyce było jego samego niż chłopaków narastały spięcia.Dopełnieniem konfliktu były roszczenia do większych udziałów w zyskach grupy z uwagi na popularność, którą jak twierdził zainteresowany zawdzięcza głównie sobie.Tak więc w 1988r chłopacy pozostali sami i to ze sporym problemem. Byli niekwestionowanym numerem jeden w świecie art rocka, po kolejnym sukcesie już czwartej płyty.Coś trzeba było zrobić.Dano więc ogłoszenie do Melody Maker treści następującej, że grupa Marillion poszukuje wokalisty.Swoją drogą musiało to wyglądać niesamowicie.Wyobrażacie sobie jakby w polskiej gazecie ukazało się ogłoszenie,że np.grupa Perfect poszukuje wokalisty i casting odbędzie się tego a tego dnia gdzieś tam ? Normalnie szok.Jednym z tych którzy się odezwali był Stevie Hogarth.Wokalista i kompozytor, klawiszowiec, wcześniej próbujący swoich sił w grupach :The Europeans i How We Live (wydał nawet płyty z tymi grupami) Był muzycznym samoukiem co zresztą w grupie Marillion było normą ale warto podkreslić fakt, że gdy dołączył do grupy wybrał się na naukę śpiewu do ponoć najlepszego nauczyciela w Anglii i po lekcji dowiedział się, ze nic nowego nie jest wstanie się na tych korepetycjach dowiedzieć, poza tym co już potrafi robć z emisją swojego głosu.Steve nie był jedynym kandydatem. Oprócz niego pojawił się na castingu niejaki John Helmer.Wypadł nienajlepiej od strony wokalnej za to spodobały się chłopakom teksty które wyśpiewywał. Trzeba bowiem wiedzieć, że casting polegał na tym, że Marillion robił jam-session a kandydat miał pod muzykę sam tworzyć melodię i improwizować tekst.Pomimo niepowodzenia jego próby nie zerwano kontaktu i ten człowiek stanie się nadwornym tekściarzem grupy. Wykorzystywany tekstowo później także przy projektach solowych Rotherego.Podobno podczas tego przesłuchania panowie wszyscy sie polubili i tylko braki wokalne pozbawiły Johna etatu w zespole.Zaproponowali mu nawet bez przemyslenia odwóz autem do domu po próbie,co później zaowocowało wielogodzinna podróżą bo gość mieszkał z drugiej strony Anglii, ale słowo się rzekło.Steve zaś trafił na casting w zasadzie przez przypadek bo anons podsunął mu jakiś znajomy.Zdobył więc nagrania Marillionu, posłuchał i pojechał. Wcześniej nie znał nic z repertuaru i nawet niezbyt mu to podchodziło na początku.Chłopacy z grupy zaś otrzymali przed spotkaniem kasetę z próbkami możliwości Steva.Sama próba polegała tradycyjnie na zasadzie - my zagramy a ty coś zaśpiewaj do tego.Poszły pierwsze dźwięki czegoś co chłopacy nawet jeszcze nie nazwali a Hogarth zaczął iprowizować.Skoro został wybrańcem nie muszę pisać, że zrobił wrażenie na chłopakach a to ,że był tak różny głosowo od Fisha tylko pomogło im w podjęciu decyzji.To co improwizował podczas castingu Steve w efekcie przyniosło zalążęk czegoś co na płycie poznaliśmy pod tytułem "The King of Sunset Town".Mając więc komplet w zespole przystąpiono do realizacji materiału, którym Fish pogardził.Wzbogacono całość o kilka nowych pomysłów które powstały już przy niemałym udziale Hogartha oraz Hamera , czyli dwójki nowych w drużynie.
Sporo napisałem tytułem wstępu ale chciałem nadać zarys atmosfery w jakiej powstawała płyta.Efekt końcowy osiągnięto w 1989r i światło dzienne ujrzała płyta Seasons End. Produkt bardzo oczekiwany przez fanów a zarazem od razu przeznaczony przez tych samych do rozstrzelania i to jeszcze przed przesłuchaniem.Ale o tym może po opisie tego co otrzymaliśmy w warstwie muzycznej.Dziś już z perspektywy czasu łatwiej o tym pisać choć pamiętam, że wtedy nie było Marillionom łatwo.

Płytę po charakterystycznym dla grupy wstępie otwiera wspomniany wcześniej "The King of Sunset Town".Gdyby nie wokal Hoggiego (tak zaczęto nazywać Steva) to otrzymalibyśmy do słuchania typowy Marillion czasów Fisha. W dalszym ciągu mamy te znajome dźwięki i barwy instrumentów.Rothery wspaniale maluje swoją gitarą pejzaże a Mark Kelly podkreśla wszystko swoimi klawiszami.Piosenka jest bardzo rozbudowana, nafaszerowana emocjami i posiada typową dla większości kompozycji grupy formę skomplikowaną od strony aranżacyjnej.Ktoś nieskażony Fishem nie miał wyboru i po pierwszym kawałku musiał przyznać, że grupa jest na właściwych torach a to co brzmi jak Marillion w istocie jest tym czym ma być.Osiem minut uczty dla ucha, dla ducha i ciała. Piosenka nigdy nie stała się hitem na miarę rozgłośni radiowej ale nikt sobie nie wyobraża, by coś innego mogło otwierać ten album.Zaraz po królu słonecznego miasta pojawia się nam pierwsza ikona tej płyty "Easter". Wielkanoc ? okres wczesno wiosenny ? - mniejsza o to jak sobie to tłumaczyć.Jedna z najpiękniejszych rzeczy jakie w ogóle w muzyce powstały. Wersja albumowa jest ciut dłuzsza od singlowej, którą przykrócono na potrzeby radia.Daje się wyczuć z perspektywy lat że dominującą osoba w komponowaniu tego był Hoggy, któremu Rothery z Kellym tylko poddali się i okrasili to dodatkowo swoim talentem. Hogarth w tej piosence błyszczy swoim głosem i nikt nie ma prawa zarzucić mu, że Fish był lepszy. Był inny ale na pewno nie lepszy.Po tej perełce pojawia się nam na płycie kolejna kompozycja i zarazem kolejny singiel, który lansował ten krążek "The Uninvited Guest" i ponownie mamy dobrze znany nam Marillion, przynajmniej od strony muzycznej.Dodam, że wszystkie single z tej płyty otrzymały również oprawą wizyjną w postaci klipów a dodatkowo dwa single wydano w wersjach maxi.Te pierwsze trzy utwory to esensja tego co grupa zamierzała robić w kolejnych latach.Stronę pierwszą plyty zamyka kolejny utwór osiągający noty wśród fanów nawet większe od Easter a mianowicie tytułowy Seasons ends. Utwór typowy dla klimaciarzy a ile w nim liryzmu i piękna ten się dowie kto zada sobie trud wsłuchać się w to cudeńko.Strona B otwarta zostaje pioseną "Holloway Girl".Myslę, ze jest to kompozycja, która docelowo miała być przenaczona dla Fisha, bo mamy tu wszystko Fishowe z wyjątkiem wokalu.Po niej następuje utwór o ich ukochanym Berlinie (mieli zawsze ciągoty do tego miasta) Daje się wyczuć spory wpływ Hogartha na tą kompozycję.Oczywiście oceniając ją z perspektywy czasu i wiedząc w jakim kierunku Marillion poszli w kilka lat później po tej płycie.Piosenka klimaciarska posiadająca tyle smaczków muzycznych, że pomysłu starczyło by i na bardzo długą suitę.By nie było na płycie zbyt smętnie jako kolejne nagranie pojawia się "Hooks in You", ostatni singiel z tej płyty (lansowany jednak jako pierwszy w kolejności). Kompozycja stworzona na potrzeby koncertów, klimatem odpowiadającym "Incommunicado" i chyba taki był zamiar, by piosenkę utożsamianą z Fishem jak najszybciej podmienić na inny rozgrzewacz.Płytę zamyka kompozycja "The Space..." Chyba najtrudniejszy utwór z całości ale też i artyzm godny wielkich.Niesamowita i emocjonująca końcówka sprawia, ze w chwili gdy igła podnosi się po zakończeniu odsłuchu płyty, czujemy że właśnie zakończyliśmy słuchać czegoś naprawdę istotnego i wielkiego i w jakimś stopniu całkowicie doskonałego.

Marillion w 1989r wydał swoją kolejną wielką płytę.Szkoda tylko ,że środowisko skażone Fishem szybko odrzuciło to jako coś niegodnego tej grupy.W Polsce ponoć naczelny guru od Marillion świętej pamięci Beksiński również po części się do tego przyczynił, krytykując to dzieło niemiłosiernie.Niedźwiecki zaś ponoć tą płytę wychwalał.Co pozostało po starym Marillion na tej płycie ? Na pewno muzyka. To w dalszym ciągu ten sam zespół, bo to grupa odpowiadała za muzykę (Fish pisał teksty i śpiewał). Zostało także jeszcze na tą płytę logo zespołu (na kolejnej odeszli od tego).A co pojawiło się nowego ? Nowa forma liryki i ekspresji.Nowy projektant okładek (niestety Wilkinson wybrał Fisha - szkoda bo jego okładki miały styl i dawały ciekawą i do tego charakterystyczną oprawę graficzną)

Płyta dziś wywołuje juz mniej emocji niz kiedyś.Diś już nie wstyd nawet powiedzieć, że się woli Marillion z Hoggym bardziej niż z Fishem bo lata pracy i ilość wydanych dobrych płyt zrobiły swoje.Na pewno jest to jedna z najbardziej urokliwych płyt końcówki lat 80tych.Kto tego nie słuchał jeszcze nigdy w całości koniecznie powinien.Ta płyta to dzieło całkowicie skończone i niezawierające niczego zbędnego.Uczta dla ucha, duszy a nawet ciała.


Strona A

1 - "The King of Sunset Town" (Hogarth/Rothery/Kelly/Trewavas/Mosley/Helmer)– 8:04
2 - "Easter" (Hogarth/Rothery/Kelly/Trewavas/Mosley) – 5:58
3 - "The Uninvited Guest" (Hogarth/Rothery/Kelly/Trewavas/Mosley/Helmer)– 3:52
4 - "Seasons End' (Hogarth/Rothery/Kelly/Trewavas/Mosley/Helmer) – 8:10

Strona B

1 - "Holloway Girl" (Hogarth/Rothery/Kelly/Trewavas/Mosley) – 4:30
2 - "Berlin" (Hogarth/Rothery/Kelly/Trewavas/Mosley/Helmer)– 7:48
3 - "After Me" (Hogarth/Rothery/Kelly/Trewavas/Mosley)– 3:20 (Only included on CD and MC)
4 - "Hooks In You" (Hogarth/Rothery/Kelly/Trewavas/Mosley/Helmer)– 2:57
5 - "The Space..." (Hogarth/Rothery/Kelly/Trewavas/Mosley/Woore/Dugmore/Harper) – 6:14

Wersja CD zawiera jeszcze utwór "After me"

W 1997 roku płyta doczekała się reasteringu na cd i wydano ją wzbogacając o drugą płytę zawierającą materiał uzupełniający.

"The Uninvited Guest" (12" Version) – 5:05
"The Bell In The Sea" (Hogarth/Rothery/Kelly/Trewavas/Mosley/Helmer) – 4:21
"The Release" (Hogarth/Rothery/Kelly/Trewavas/Mosley) – 3:45
"The King Of Sunset Town" (Demo) – 5:34
"Holloway Girl" (Demo) – 4:48
"Seasons End" (Demo) – 8:02
"The Uninvited Guest" (Demo) – 3:56
"Berlin" (Demo) – 8:03
"The Bell In The Sea" (Demo) – 4:52

(Pierwotnie tekst ten zamieściłem na forum 80s.pl)

Electric Light Orchestra - Time (1981) - recenzja




W jaki sposób wybrać się motyką na księżyc ? To proste wziąć i napisać dobrą i zadowalającą wszystkich recenzję płyty Electric Light Orchestra - Time.Obie rzeczy są na równi wykonalne. Można się spierać długo o to czy jest to najlepsza płyta tego zespołu czy nie . Być może faktycznie najlepszą jest jedna z wcześniejszych jak choćby Out of the Blue.Można się spierać także o to ile w tej płycie jest jeszcze rocka a ile już muzyki disco.W ogóle można podważyć nawet to czy ta płyta to jeszcze ELO czy juz tylko Jeff Lynne ? Według mnie czynione zarzuty oraz powstające wątpliwości są zasadne ale postanowiłem,żę nie będę się nimi zajmował.Płyta "Time" była tym samym dla ELO co dla Pink Floydów - The Wall. Płytą najbardziej genialną w całej swojej dyskografii, aczkolwiek chyba jednak od strony artystycznej nie najlepszą. Geniusz tej płyty polega (oprócz samej muzyki o czym będzie za chwilę), na tym że jak żaden inny album idealnie trafił w czas. Wstrzelił się swoją stylistyką tuż przed eksplozją New Romantic ale już po największej fali punka i new wave.Co ciekawe, świat był gotowy już na zmiany. Owszem z historii wiemy, że moda poszła bardziej skrajnym torem kreując new romantic jako ten główny nurt."Time" wpisuje się doskonale w swój czas.W zasadzie to właśnie ta płyta muzycznie otwiera ósmą dekadę od strony tego co nas będzie czekać. Znowu można by dyskutować o tym, że romantycy byli szybsi i im się należy pierwszeństwo. owszem byli ale to ELO trafiło do szerokiego odbiorcy.Teraz czas na trochę banałów ale bez nich całość tego tekstu nie byłaby kompletna.

Płyta jest concept albumem co w sferze muzyki popularnej raczej było nowością. Wszystko co zostało na niej nagrane jest autorstwa frontmana i już lidera zespołu Jeffa Lynna (z naciskiem na słowo " już"). Ogólnie całość jest o poszukiwaniu siebie, zagubieniu w przyszłości ale także o nadzieji i wierności sobie samemu. Płyta pojawiła się w sierpniu 1981r ale ja kojarzę ją dopiero z rokiem 1982 bo wtedy ją poznałem.Pamiętam szok jaki doznałem pierwszy raz ją słuchając.Była tak inna od wszystkiego co słuchałem do tej pory pod względem brzmienia, że nie da się tego opisać.Teraz juz wiem, że za tym stało użycie po raz pierwszy w świecie magnetofonu o 32 ścieżkach (do zapisu komecyjnego),ale wtedy zastanawiałem się dlaczego inni tak nie grają tzn, tak nie brzmią.

Płytę otwiera "Prolog", który nas przenosi  w czasie do roku 2095 i po chwili fajnym efekciarskim przejściem perkusyjnym następuje pierwsza eksplozja a mianowicie utwór pod tytułem "Zmierzch".Schodzisz ku mnie przez niebiosa, zmierzch, chciałbym się zatrzymać, zmierzch dałem czas by skradli moją pamięć. To fragment pochodzący z piosenki "Twilight", którą przez lata najbardziej ceniłem z całości tego albumu.Piosenki praktycznie na całym albumie nie posiadają tzw. ścieżki ciszy pomiędzy utworami tak więc w tle jak echo pobrzmiewa jeszcze końcówka, gdy brutalnie z bardo mocną dynamiką pojawia się "Yours truly, 2095". Tutaj juz nie mamy wątpliwości.Jestesmy w 2095r i znajdujemy się na pokładzie wahadłowca do tego ze wszystkim innym dobrodziejstwami i osiągnieciami XXI wieku.Oprócz tej całej technologii mamy jednak coś co różni nas od maszyny i komputerów.Własne marzenia, pamięć i tęsknotę do drugiego człowieka.W tej piosence Jeff już prorokuje coraz większe uzależnienie ludzi od komputerów.Nawet już przestrzega nas przed tym zadając pytanie "Czy tego właśnie chcesz ? " Takiego życia gdzie miłość produkowana jest przez IBM ? Zresztą sam tytuł "Twój prawdziwy, 2095" oznajmia nam, że bohater pozostaje dalej człowiekiem, pomimo roku 2095.Po tych dwóch petardach muzycnych pod względem brzmienia i dynamiki nadchodzi wreszcie ten czas na wyrównanie nastroju i zwolnienie tempa.Pojawia się pierwsza absolutna perła nad perłami. "Ticket to the moon". Jakże obecnie jest bliski mi ten tekst.Posłuchajcie jak Jeff nostalgicznie i z potężną dawką romantyzmu juz w 1981r potrafił zaśpiewać o latach 80tych.Pamiętam stare poczciwe lata '80, Gdy wszystko było nieskomplikowane, Chciałbym móc wrócić do tamtych czasów, Dostałem bilet na księżyc.To tylko fragment ale cały tekst jest przepojony tęsknotą za młodością.Trudno jest po wysłuchaniu tej piosenki przejść ot tak sobie od razu do kolejnej.Lynn to czuł, dlatego po tym monumencie postawił na muzykę lekką , łatwą i przyjemną. Kompozycja brzmi jakby wyszła spod palców McCartneya i Lennona, zresztą nawet beatlesowskie patenty z chórkami zostały zachowane w niej bardzo wyraźnie.Ta lekkość całości od strony muzycznej okraszona jest jednak ważną kwestią jakim jest sens życia i zagubienie i ponownie odzywa się tu tęsknota za początkiem lat. 80tych. Cechą wspólną dla większości tekstów jest adresat wszystkich słów.Wynika z nich, że jest nim często tajemnicza dziewczyna, choć występuje w różnej roli : sumienia, idealizowanej postaci, pragnienia miłości.Utwór zamykający w oryginale, czyli na płycie winylowej stronę A to "Another Heart Breaks".Utwór instrumentalny. Pamiętam, ze w radiu tlumaczono to jako "Kolejny atak serca" ale równie dobrze może to oznaczać kolejny zawód i złamane serce.W podkładzie mamy co prawda bicie serca nadający zresztą rytm utworowi, ale z uwagi na kontekst całego albumu skłaniam się bardziej do tłumaczenia o incydencie sercowym "wziętym" uczuciowo a nie medycnie. Choć liczanie bić też jest wymowne.No i znaleźliśmy się na drugiej stronie.Po kilku trzaskach (płyta wszak od 1981r "kilka" razy została posłuchana) słyszymy szum deszczu i zaczynają płynąć dźwieki za jakie ludzie Jeffa pokochali bezgranicznie.Specyficzne połączenie bardzo czystego niesiłowego wokalu z piękną melodią oraz z tekstem, który wydaje się idealnie wpasowany w muzykę. Oczywiscie jest to kolejna kompozycja nasączona tęsknotą. Tutaj po raz pierwszy pojawia się próba odmiany, powrotu,uczynienia czegoś co by mogło zmienić to wszystko co przyniosły nowe czasy. "From the end of the world" to próba sprzecznych emocji,pojawiającego się dysonansu oraz również chęć nawiązania kontaktu, stąd informacja o wysłaniu swojego snu z końca świata.Ten utwór to zmutowany syntezatorami rock n roll.

Praktycznie gdyby w tym momencie się skończył album i tak byłby już doskonałą całością. Mniej więcej w tej okolicy czasowej większość rewelacyjnych albumów legnie. Tutaj absolutnie nie obserwujemy spadku ani zmęczenia słuchania. Chciałoby się tylko krzczeć: jeszcze, jeszcze.. A to "jeszcze" to aż cztery kompozycje."Gasną światła" będącą krytyką życia jakie nam szykują inni w przyszłości. Przynajmniej ja tak odebrałem te słowa: All your dreams have flown away a także "Oto nowiny" czyli kolejna krytyka życia w pędzie w natłoku informacji i wszędobylskiego szumu medialnego.Utwór bardzo dynamiczny i pamiętam, że lansowany w owych czasach. Dla mnie to najsłabszy punkt tej płyty o ile w ogóle można cokolwiek na niej nazwać czymś słabszym.Po tym chaosie informacyjny z "Here is the News" następuje kulminacyjny moment tego albumu. Otóż absolutnie dla mnie numer jeden tej płyty; Powinienes być taki szczęśliwy. Powinieneś być tak radosny Wiec czemu jesteś taki samotny,jesteś człowiekiem 21 wieku. Tak to własnie fragment tekstu "21st Century Man" Spotkałem się z opinią ,że piosenka powstała jakoby w hołdzie Johnowi Lennonowi po jego smierci i celowo jest w klimacie Lennonowskim.Trudno mi się odnieść do tego, choć John też stworzył człowieka ale takiego "z nikąd" .W tym utworze w zasadzie nastepuje wewnętrzna przemiana, odrzucone zostaje zakłamanie i następuje ogólne rozczarowanie przyszłością.Pomimo nadziei która bije i z tekstu i z muzyki Jeff zapragnął by płyta dostarczyła pozytywnego kopa i stąd pomysł by zaraz po lekko nasączonym patosem "człowiekiem z XXI wieku" wylecieć z rock n rollem o rodowodzie czysto rockabilowym o realizacji a w zasadzie zagrzewającym do realizowania swoich marzeń "Hold on Tight".Swoistym smaczkiem jest użycie we fragmencie tekstu języka francuskiego (ponownie odwołanie do Beatlesów - Michele). Piosenka "Hold on Tight" stała się w owych czasach największym przebojem z tej płyty. Dziś jakby z całości najbardziej trąci myszką ale trzeba dodać - od pierwszej nuty do ostatniej to materiał skazany na sukces i wielki przebój. Całość płyty zamyka Epilog (skoro był Prolog) spinając w jedną klamrę całość.W epilogu mamy ponowne nawiązanie do piosenki "Czlowiek XXI wieku" zarówno muzycznie jak i tekstowo i jak na epilog przystało niesie nam podsumowanie wyrażone w tekście :"Powinieneś być szczęśliwy i zadowolony - człowieku 21 wieku. Chociaż myślisz o przyszłości to ciągle błądzisz po ścieżkach swego smutku"

Od czasu gdy poznałem tą płytę mija 30 lat. Od 30 lat jest to dla mnie najważniejsza płyta życia.Produkt doskonały - skończony - kompletny. Genialny od strony realizatorskiej jak i artystycznej, choć artyzm zbudowany tu jest na kiczu.Ale kiczu nieświadomym gdyż w owych czasach raczej zabieg ten nie był celowy a sama płyta wyznaczała wielki krok naprzód. Niestety, świat poszedł inną drogą. Jeff nigdy juz nie powtórzył sukcesu płyty "Time" mimo, że kolejna należała również do udanych. To już nie był ten czas. Dalsze losy tej płyty są dla mnie niezroumiałe. W większości rankingów światowych płyta jest pomijana na korzyść wcześniejszych dokonań.Sam Jeff na koncertach omija wykonywanie piosenek z tej płyty. No cóż uważam, że Jeff nie ma się czego wstydzić, bo przyjdą jeszcze czasy, może właśnie w tym 2095r, że album ten przezyje swoją kolejną młodość.

Lista utworów (winyl):


strona A

Prologue – 1:16
Twilight – 3:42
Yours Truly, 2095 – 3:11
Ticket to the Moon – 4:07
The Way Life's Meant To Be – 3:48
Another Heart Breaks – 4:38

strona B

Rain Is Falling – 3:55
From The End Of The World – 3:16
The Lights Go Down – 3:33
Here Is The News – 3:50
21st Century Man – 4:03
Hold On Tight – 3:18
Epilogue – 1:31

Dodatkowe utwory na wydaniu z 2001r (wersja już cd):

"The Bouncer" - 3:14 (B-side to "Four Little Diamonds")
"When Time Stood Still" - 3:33 (B-side to "Hold On Tight")
"Julie Don't Live Here" - 3:42 (B-side to "Twilight")

Wydana została w sierpniu 1981r a nagrano ją w składzie Jeff Lynne, Bev Bevan, Richard Tandy, Kelly Groucutt. producentem oczywiście sam Jeff Lynne a nagrania dokonano jak to było wtenczas modnie w Niemczech.Wydana został wpierw w Stanach a w Anglii miesiąc później.W USA otarła się tylko o listy hitów zaś w Europie poszalała na całego. U nas w kraju piosenki z tej płyty gościły na liście przebojów programu I (Trójkowej listy jeszcze nie było). Płyta była promowana przez ELO trasą koncertową Time tour

(pierwotnie tekst zamieściłem na forum 80s.pl)