środa, 29 sierpnia 2012

Kim Wilde - Catch as catch can (1983) - recenzja



Kim Wilde "Catch as Catch Can" to z pewnością jedna z płyt mojego życia i to nie dlatego, że to takie dla mnie było rewolucyjne dzieło a po prostu jako małolat szalałem za tą artystką i chłonąłem bezkrytycznie wszystko co wydobywało się muzycznie z tej przecudownej istotki. Ile razy nastawiam tą płytę dzisiaj przed oczami mam mój stary pokój w rodzinnym mieszkaniu na Winogradach i ścianę zapełnioną plakatami z Bravo, no i siebie w wieku 15 lat. Pamiętam również doskonale wszystkie perypetie i problemy, gdy pomimo kary jaką nałożyli mi rodzice która polegała na zakazie słuchanie radia i kaset kombinowałem jak to nagrać.Byłem wtedy już zdeklarowanym fanem Kim Wilde.Co prawda znałem jej repertuar bardzo wybiórczo. Płytę  "Select", czyli tą wcześniejszą poznałem dopiero po poznaniu "Catch as Catch Can" a krążek debiutancki praktycznie dopiero w latach 90tych. Oczywiście piszę tu o całych płytach.Przeboje singlowe znałem doskonale wcześniej.Wróćmy jednak do "Catch as catch Can". Trudno mi się do tej płyty odnieść z dystansem bo wiążą się z nią wspomnienia młodości. Dlatego zapewne trochę  podkoloruję wszystko co o niej napiszę.Mimo to proponuję poczytać tą recenzję bo postaram się przynajmniej część faktów przytoczyć precyzyjnie a tylko sugestywne pozostaną do nich komentarze.

Zdjęcie to wykonała Sheila Rock wyspecjalizowana w fotografowaniu artystów

Muzycznie ta płyta sprawia wrażenie concept albumu choć nim nie jest. Płyta bez słabego punktu. Przecudowne noworomantyczne klimaty.Kompozycje bardzo różne ale bardzo spójne brzmieniowo. House of Salome otwierający całość juz na starcie daje nam sound sławnego syntezatora Roland jupiter 8, dzieki temu od razu wiadomo, że mamy do czynienia z muzyką pierwszej połowy lat 80tych.Piosenkę otwierającą płytę wyznaczono na promocyjnego singla numer dwa. Oprócz niej lansowano także "Dancing in the dark" oraz "Love Blonde" (jako pierwszy). Oczywiście gdzie lansowano to lansowano. Na listę trójki "Love Blonde" wszedł tylko na chwilę by zaraz polecieć. Zresztą w Anglii też płyta jako całość zagościła w drugiej pięćdziesiątce i to tylko przez dwa tygodnie.Tak więc trudno napisać, że ten longplay zawojował świat.Coś jednak w tej płycie jest, ze wracam do niej wyjątkowo często i wyjątkowo chętnie.To coś to nic innego jak mieszanina muzyki pełnej romantyzmu, zmysłowego głosu Kim i sporej dawki przebojowości.Przeboje zostały tu przeplecione piosenkami,które od początku nie miały stanowić wypełnienia."Shoot to disable" miał nawet podobno być utworem tytułowym tego albumu.Po przesłuchaniu całości płyty,każdego fana powinien uderzyć szczegół aranżacyjny piosenek.Zrezygnowano prawie całkowicie na tej płycie z rytmów rockowych. Tutaj perkusja pracuje typowo dla syth popu, trochę sprawiając wrażenie nieskładności.Typowym przykłądem niech będzie wspomniany wcześniej "House of Salome". Kolejny utwór to "Back Street Joe".Dla mnie jedna z ozdób tej płyty.Kim ma w sobie tu sporo liryzmu ale nie takiego w stylu dwanaście świeczek, wino i dwa kieliszki.Ona steruje tu emocjami a barwa jej głosu akurat w tej kompozycji dla mnie brzmi doskonale.Doskonały przykład jak z błachej melodyjki można przy odpowiedniej aranżacji zrobić coś co zostaje w pamięci i to nawet gdy wcześniejsza wysłuchana piosenka to materiał przebojowy a kolejna to popis muzyczny i liryczny rodem od państwa Wildów. Ten kompozytorsko - aranżacyjny wyczyn to "Stay Awhile". Piosenka, która według mnie powinna być lansowana jako trzeci singiel z tego albumu zamiast np. "Dancing in the Dark". Czas by zająć się podobno największym przebojem z tego albumu. "Love Blonde" trąci klimatem Stanów Zjednoczonych z lat 30tych.Swingowanie jest tu na całego a do tego wszystko wzbogacone saksofonem na którym gra ukochany KIm Wilde niejaki Gary Barnaclea (radzę spamiętać to nazwisko bo to postać.. zresztą zajrzyjcie do wikipedii a szczęka poleci w dół). Stronę A longplaya zamyka "Dream Sequence" i jest to absolutna perełka znana i popularna a przede wszystkim doceniana głównie przez fanów artystki.Nigdy wcześniej ani później już czegoś takiego nie zaśpiewała.Utwór zabarwiony tajemniczością i faktycznie nawet od strony muzycznej czuć jakby ilustrował wycinek, jakąś sekwencję ze snu.Ma nawet miejscami coś z psychodelii ale takiej w wydaniu new romantic.Robi niesamowity finał dla pierwszej strony na winylu. Posiadacze wersji compact disc niestety mają to nieszczęście, że nie mogą zrobić pauzy jaką wymusza na posiadaczach winyla czynność przełożenia płyty na drugą stronę. Oni od razu poczęstowani zostają po zjawiskowym utworze sporą dawką dyskotekowej elektroniki jaką funduje "Dancing in the Dark". Piosenka dość mocno lansowana swego czasu, choć listy przebojów nie były zbytnio dla niej łaskawe.Kto wie czy głównym powodem tego "uszczęśliwiania na siłę" nie było to, że za kompozycją stał Nicky Chinn, ówczesna megagwiazda kompozytorska, jedna z połówki sławnego duetu Chinn/ Chapman. Z pewnością piosenka ma w sobie gen przebojowości ale podana w rytmie bardziej amerykańskiego disco u nas w Europie nie przyjęła się jak spodziewano.Za to kolejna piosenka "Shoot to Disable" spełniająca rolę wypełniacza to miód na uszy, choć również przebojem nie została. Przepiękna i z klimatem melodia. Ostro zarysowana perkusja nadaje spory urok kompozycji. Kim ponownie przedstawia nam w niej sporo liryzmu. Rzecz piękna i ujmująca. Dla mnie jeden z najmocniejszych punktów tej płyty od strony artystycznej.Ostatnie trzy piosenki by już zbytnio nie rozpisywać się stanowią olbrzymią ozdobę a piosenka "Sparks" powinna być wydana na singlu i to ona głównie powinna reklamować ten album. W tej kompozycji fani dostali taką Kim Wilde jaką pokochali. Przebojową , dynamiczną i czarującą.

 Pierwsze cztery albumy Kim Wilde- według mnie najlepsze w całym jej dorobku


By podsumować całość warto napisać, że z pewnych względów właśnie ten album powinno się traktować jako apogeum procesu tworzenia gwiazdy pop z Kim Wilde. Do tej płyty Kim była kształtowana artystycznie przez rodzinę i traktowana bardziej jako córka lub młodsza siostra niż piosenkarka. Nigdy później już brat z ojcem nie odgrywali aż tak dużej roli jak do czasu wydania tego longa. Owszem kolejna płyta to też był jeszcze zamysł twórczy rodzinki ale Kim już miała na niej momenty gdzie mogła wykazać się twórczo  a także czuwała nad całością jako współproducent Kim jak niektórzy wiedzą po wydaniu "Catch as catch can" wyprowadziła się z domu i zamieszkała sama. Kupiła sobie też swój pierwszy samochód, używanego volkswagena garbusa. Zerwała także z firmą fonograficzną RAK z którą jej rodzina powiązana była chyba od początku jej istnienia.

 Labele RAK pierwszych trzech longplayów Kim Wilde

Firma na zakończenie wydała jeszcze składankę piosenek pod tytułem "The Very Best of Kim Wilde". Prawdopodobnie kontrakt opiewał na cztery płyty i załatwiono ten problem właśnie w ten sposób. Przez lata myślałem ,że to było działanie złośliwe ze strony firmy ale gdy zacząłem kojarzyć fakty raczej wersja z kontraktem na czwartą płytę bardziej przemawia za prawdą.Na tej składance dodatkowo pojawiły się dwie piosenki, które wcześniej ominęły albumy.Były to "Boys" strona "b" singla "Water on Glass" oraz singlowa piosenka "Child come away" z 1982r. Brak  komercyjnego sukcesu Catch as catch can" po części mógł się podobno przyczynić do zawieszenia dalszej kariery. Kim to rozważała. Jej trasa koncertowa promująca okazała się niewypałem i spowodowała wielką gorycz u gwiazdy, której wszystko przychodziło do tego momentu łatwo.Za brak sukcesu wszystkie winny co prawda wzięli na siebie ojciec z braciszkiem jako twórcy materiału ale Kim poczuła wielki niedosyt i był to dla niej pierwszy prawdziwy zimny prysznic. Dzisiaj po latach inaczej oceniamy tą płytę ale pamiętajmy, że to był rok 1983 a wtedy w świecie muzyki działo się znacznie więcej niż my dzisiaj z tego pamiętamy.Załamywała się pierwsza fala new romantic a MTV pokazało całą potęgę swojej mocy tworząc w kilka tygodni wiele nowych gwiazd.To był naprawdę trudny okres by przetrwać.Dziś wiemy,że udało się i Kim już w rok później wydała kolejną dobrą płytę a w kolejnych latach z powodzeniem kontynuowała swoją karierę dalej.  


Zawsze w trakcie słuchania płyty ( i to każdej nie tylko tej )  okładka od tego co jest na talerzu 
musi znajdować się w zasięgu mojego wzroku

track lista

strona A

01. House Of Salome         
02. Back Street Joe         
03. Stay Awhile         
04. Love Blonde        
05. Dream Sequence    

strona B
   
01. Dancing In The Dark     
02. Shoot To Disable         
03. Can You Hear It    
04. Sparks    
05. Sing It Out For Love

niedziela, 26 sierpnia 2012

Sopot 2012 - Hołd dla The Beatles ? - Polsat symbol kiczu i tandety ?


Dwa tygodnie temu dotarła do mnie wiadomość, że w naszym kraju, ktoś planuje uczcić 50 lecie istnienia zespołu The Beatles.Ten ktoś to telewizja Polsat a miejscem tej celebry ma być drugi dzień festiwalu w Sopocie. Pierwsza już bzdura, która powinna dać mi do myślenia co do jakości tego pomysłu to sama zapowiedź owej rocznicy istnienia a nie powstania, jak po prawdzie powinno być. Przecież grupa nie istnieje oficjalnie od roku 1970 więc jaka 50 rocznica istnienia. Zresztą nawet przyjmując rok 1962 za rok powstania, też bredzimy totalne głupoty.No ale co tu się dziwić skoro wszystko firmowała telewizja Polsat czyli najmniej profesjonalna publikatornia bzdur w Polsce.Usiadłem jednak przy odbiorniku, bo bądź co bądź uważam się za wielkiego fana twórczości Bitlesów i dla tej muzyki potrafię wiele znieść a i sporo zrozumieć.Od lat różne przykłady udowodniły mi, że muzyki Beatles nie da się sknocić do końca i każde nawet najgorsze wykonanie zawsze jakoś tam się mniej lub bardziej broni.Nie oczekiwałem fajerwerków bo czułem już widząc logo organizatora, że to będzie jakaś komercja połączona z lizaniem dupy sponsorom przez paru zaprzyjaźnionych z tą rozgłośnią artystów.


Rozsiadłem się wygodnie więc przed ekranem i uruchomiłem nagłośnienie kina domowego by uzyskać odpowiedni efekt. Co zobaczyłem i usłyszałem ? Zacznę od samej esensji, bo to przecież najważniejsze w tym wszystkim było. Na początek pojawili się bracia Cugowscy i zagrali "A Hard Day's Night" oraz "Can't Buy Me Love". Jak im wyszło ? Napiszę wymijająco by zbytnio ich nie krzywdzić. Po prostu wykonali to inaczej niż Beatlesi. Z pewnością nie będę wyczekiwał, by nagrali ten materiał na płytę.Po Braciach na scenie pojawiła się gwiazdka w postaci Ani Wyszkoni, która robiła co mogła by ludzi przepędzić z widowni i od telewizorów.Zastanawiam się czy aby faktycznie mam rację, że nie mozna czegoś od Lennona i McCartneya skopać do końca.Jej wersja "Love me do" należy z pewnością do najbardziej nieudanych o ile nie wręcz traumatycznych dla słuchających wykonań jakie znam a znam naprawdę sporo.Kto tam był jeszcze ? Otóż wystapił tam jeszcze zespół Kombi w swojej odsłonie piosenek "Oh Darling" i "Here Comes the sun". Według mnie wykonania Skawińskiego były fatalne jak zresztą większość wszzystkiego co w swoim muzycznym życiu ten człowiek zrobił.Szkoda bo potrafił też w tej kupie nijakości nagrać swego czasu kilka dobrych utworów ale to nie temat o nim.W między czasie grupa Perfect wykonała "Yesterday" i był to chyba jedyny występ godny takiego jubileuszu. Nie przepadam za tym co robią ostatnio panowie z Perfect ale tu oddaję im pokłon bo to wykonanie to była perła wśród śmieci. Jak to zazwyczaj bywa perły w otoczeniu śmieci zazwyczaj nie widać a odwrotnie niestety zawsze.W międzyczasie przemknęła przed oczami i uszami też bliżej mi nieznana grupa Lemon. Jej wersja "Let it Be" muszę przyznać ,że była poprawna a nawet dawała płomyczek nadziei choć "All you needs is love" niestety położyli. Reszta artystów przedstawiała już samo dno.Rynkowski oczywiście zaśpiewał "Imagine" waląc pod styl Cockera a jego wersja "Get Back" zagrana zaś pod Brookera wypadły żenująco a kto wie czy nawet nie karykaturalnie. Podobnie Afromental walnął dwa covery Beatlesów "Come Together" oraz "A little help from my friends" oczywiście tą drugą piosenkę potraktował jako piosenkę Cockera a nie Beatles bo w całości aranż zerżnięty z pamiętnej wersji. Nie mam nic przeciw tej wersji ale o Bozzziuuu w końcu tu upamiętniamy The Beatles a nie Joe Cockera.Byli jeszcze fałszujący De Mono a szkoda bo ich wersja "Obla di Obla da" mogła być fajna.Dobrze wypadł na wpół amatorski zespół Żuki z Bydgoszczy grający muzykę Lennona i spółki od ponad dwudziestu lat.Wymieniłem już prawie wszystkich. O jeszcze jakiś łukasz Zagrobelny. Facet z fajnym głosem ale piosenkę a w zasadzie obie rozłożył. Zaśpiewać "Help" w wolnym tempie ? To udaje się tylko nielicznym i do tego z jakimś pomysłem. Tu go zabrakło w obu piosenkach bo jakby było mało jeszcze rozłożył na łopatki "She loves you". Na koniec odśpiewano przez wszystkich "Twist and Shout" co może i kojarzone jest głównie z The Beatles ale z nimi samymi ma z pewnoscią mniej wspólnego niż dziesiatki innych i to lepszych rzeczy, które tu pominięto.Jak już wspomniałem muzyki dobrej nie idzie zepsuć do końca.Koncert wiec pomimo tych niedopracowanych wykonań dało się jako ciekawostkę obejrzeć. Przynajmniej od strony muzycznej.

Tragedia największa tej imprezy to całkowicie nieudolni,nudni i nie profesjnalni konferansjerzy oraz  Ci co im przygotowali te teksty, którymi nas karmili. Jak bezdennie głupie i nieudolne było to co docierało w trakcie konferansjerki trudno opisać.


 Polsatowskie tęgie głowy - specjaliści od muzyki i historii grupy The Beatles

Kto oglądał zapewne widział i słyszał a kto nie temu podam tylko kilka rażących idiotyzmów. Pomijam już fakt, że taki pseudoszołman jakim jest Maciej Rock nie umie poprawnie wypowiedzieć nawet nazwy zespołu. Zamiast słowo "Beatlesów" wypowiada "Beatelsów".Karmi nas po drodze szczegółami z kariery zespołu mówiąc bzdury. Z nich się możemy dowiedzieć, że Baetles przestali grać bo ich koncerty przestały być słyszalne, bo ponoć taki hałas był podczas ich występów. Zapomniał dodać, że przestali grać koncerty bo z wypowiedzi wyszło, ze to główny powód rozpadu grupy."All you need is love" też ponoć według nich stał się hymnem hipisów bo zapewne "Give peace a chance" nim nie był. Jak łatwo się domyśleć Polsat gdyby urządzał koncert rocznicowy Woodstock to zaprosiłby jako główne gwiazdy Scotta McKanzie lub Mamas and the Papas jako przedstawicieli głównego nurtu hippisowskiego.Dowiadujemy się także, że na Beatlesów olbrzymi wpływ miały ich żony, które gdyby nie były żonami cudownej czwórki to i tak byłyby bardzo sławne bo takie miały silne osobowości.Dowiedziałem się również, że Ed Sullivan w tamtych czasach to był ktoś taki jak obecnie w Polsce Krzysztof Ibisz. (Ku...wa, facet który ma olbrzymie zasługi dla popularyzacji rock n rolla w USA przyrównywany do Krzysztofa "jak dobrze wyglądać po 40 tce" Ibisza ? ) Tym ludkom z Polsatu na łeb padło i wydaje im się, że są mega gwiazdami. Obserwuję ten trend od lat. Polsat skupia najbardziej beznadziejnych prezenterów. Każdy z nich przeważnie jest nieprzygotowany a swoją pozycję w telewizji zawdzięcza tylko ładnej buźce i kto wie czemu tam jeszcze, bo na pewno nie fachowości. Owszem inne telewizje też nie są święte bo każda stacja ma swojego jakiegoś "kwiatuszka". TVN ma na przykład Małkową M. , która myli elekcję z erekcją i kompletnie jest zdziwiona gdy się dowiaduje, że prażony ryż to nie jest popcorn. No, ale widać przypisano jej rolę głupiej blondynki i jest OK.

Tak więc koncert na który liczyłem, że przeniesie mnie we wspomnienia okazał się typowym niewypałem zrobionym pod publikę i poskładanym do kupy z artystów na których Polsat ma kwity na wyłączność.Ze sceny prezentowały nam się tylko te znane gwiazdki biorące udział w jakiś bzdurnych polsatowskich produkcjach.


      Solówka gitarzysty z Perfect podczas "Yesterday" jedyny jasny punkt całości przedstawienia

Ludzie czy naprawdę nie można było tego zrobić uczciwie ? To już w filmie "Wiosna panie sierżancie" Tadeusz Fijewski namawiał ludzi do uczciwości przy pędzeniu bimbru. Ja ponawiam jego apel w stosunku do innych szachrajstw robionych w celu wciskania nam gówna.W naszym kraju aż roi się od ludzi,artystów, fanów Beatlesów.Dla wielu możliwość oddania hołdu w takim koncercie było by wielkim marzeniem i podeszli by do tego z pełnym oddaniem i sercem.Weźmy na przykład grupę Collage która wydała nawet płytkę z coverami Lennona i to jakimi ? A to przecież nie jedyni którzy grają taką muzykę od lat.Czy w Polsce nie ma ani jednego gitarzysty który przecudownie rozpędziłby się solówką w "While My Guitar Gently Weeps" kładąc na kolana wszystkich i doprowadzając nasze roztęsknione emocje do granic przyjemnego bólu ? Nawet Ewa Bem byłaby po sto kroć bardziej odpowiednim gościem na czymś takim. Kto z fanów Bitli nie pamięta jej płyty z coverami ?. Pomijam już istnienie w naszym kraju przynajmniej czterech zespołów wyspecjalizowanych tylko w piosenkach Fab Four a każdy z nich przewyższa swoim kunsztem ten obraz co nam zafundowano.Uważam, że udział w takim koncercie powinien być zaszczytem i pewnym wyróżnieniem. Artyści powinni być dobrani starannie i pod kątem celebry muzycznej a nie widowiskowej a wtenczas paradoksalnie można otrzymać także i show prawdziwe.

Po raz kolejny  telewizja Polsat pokazała jak w prosty sposób można sprowadzić sztukę do rynsztoka.

wtorek, 21 sierpnia 2012

O wakacjach, nostalgii i wyższości gór nad morzem


Właściwie to tytuł tego wpisu powinien brzmieć "Wakacje w górach dla leniwych". Tematem jednak obejmę jeszcze kilka innych kwestii, stąd zanim przejdę do głównego wątku dorzucę kilka ogólników zaobserwowanych moimi oczami. Wszystko okraszę kilkoma zrobionymi w tym roku przez mnie fotkami z drobnym komentarzem.

Góry wysokie, kto mi z wami walczyć każe.....

Ktoś kiedyś gdzieś powiedział a ja to spamiętałem, że gdy człowiek coraz mniej marzy a coraz częściej wspomina to się starzeje.To w zasadzie stosunek ilości marzeń do wspomnień wyznacza stopień naszego zestarzenia się. Coś w tym chyba jest. Zresztą to nie jedyna zależność, która kształtuje nas w jakiś sposób a  spowodowana jest upływem czasu. Nawet daleko nie musimy szukać, by się przekonać jak jego upływ steruje naszą nostalgią i potrafi spowodować, że coś co było w naszym życiu szmirą, często zbędnym zwykłym dodatkiem dnia codziennego, zaczyna urastać do miana sztuki.Tak bywa z filmami, modą, muzyką wieloma innymi sprawami w tym także z naszymi wspomnieniami.Na co mamy zawsze największą ochotę  ? Zazwyczaj na to co już znamy a czego dawno nie doświadczyliśmy. Odwołujemy się wiec do naszych wspomnień.Podobnie jest z wakacjami.Rysiek miał rację śpiewając, że w życiu piękne są tylko chwile. Gdybyśmy się nad tym zastanowili zapewne okazałoby się, że te chwile przypadają zazwyczaj na czas letnich wyjazdów.Tak więc na decyzję naszą gdzie jedziemy wypoczywać zazwyczaj wpływ mają nasze wspomnienia i tęsknota do ponownych pozytywnych i już raz przeżytych chwil.Trochę to uprościłem ale tym samym stworzyłem sobie doskonałą wytłumaczenie zmiany w ostatnich czasach moich preferencji urlopowych.


Czarny Staw Gąsienicowy widziany po przejściu drogi Kuźnice - Kasprowy Wierch - Hala Gąsienicowa...... ufff ....warto było

Do niedawna głównym moim celem wakacyjnym było nasze polskie wybrzeże a dokładniej niewielki jego fragment w okolicach Pogorzelicy i Niechorza.Spędzałem tam co roku jako dziecko wakacje bawiąc na koloniach a także dodatkowo na wczasach z FWP z rodzicami.O walorach tego miejsca bywalcom tego rejonu nie muszę pisać.Wystarczy nadmienić , że obie miejscowości prawie całkowicie położone są w lesie co czyni je w okresie upałów nawet w porze południowej miejscem nadającym się do normalnego funkcjonowania.Kocham nasze morze. Kocham nasze piaszczyste plaże, choć za leżeniem w grajdole nie przepadam a wręcz unikam. Snuję się więc bez celu wzdłuż plaży wsłuchując się w gwar połączony z szumem morza. Rozkoszuję się smakiem kolejnego piwa i chłonę klimat, który tak doskonale pamiętam z dzieciństwa.Wieczorem stały punkt programu , czyli spacer w oczekiwaniu na zachód słońca a zaraz po nim to co nad morzem kocham najbardziej, czyli szaleństwa nocy letniej, cokolwiek to znaczy lub by miało . 

Na szczyt góry widocznej na wprost wchodziła kiedyś para zakochanych. Przez całą drogę się kłucili. Gdy atmosfera była już nie do wytrzymania i ona dostrzegła beznadziejność tego ich związku postanowiła się rzucić.....  no i rzuciła się....... na niego


Od pewnego czasu nastąpiła za namową mojej żony pewna zmiana. Ona nie miała takich samych wspomnień jak ja.Jako dziecko nie wyjeżdżała zbytnio z okolic Wielkopolski. Już jako nastolatka kilkakrotnie bywała w górach i tam zostawiła część swego serca.Tak więc za namową jej oraz korzystając z okazji, że znajomi wybierali się właśnie na południe dałem się namówić.Od tamtego czasu minęło sześć lat a mnie w ogóle nie ciągnie nad morze. Owszem chętnie bym pojechał tam na dwa, góra trzy dni. Napić się piwka wieczorkiem na plaży ale na dłużej ? Po co ?


Zamek w Niedzicy. To tutaj nakręcono serial mojego dzieciństwa "Wakacje z duchami"

Odkryłem, że jadąc w góry można doskonale wypocząć i się nie zmęczyć. Trzeba tylko stosować się do pewnych zasad. Wybierając góry musimy poznać ich specyfikę oraz topografię miejsca wypoczynku. Chcąc poczuć klimat górski taki z prawdziwego zdarzenia wybrać powinniśmy góry skaliste, czyli Tatry lub Karkonosze.Karkonosze pomimo tego,że niższe to jednak swoje szlaki mają tak poukładane, że trudno jest się nie zmęczyć.Stacjonując w Karpaczu nawet zwykłe wyjście na piwo do centrum bywa wyzwaniem dla nóg.Co innego Zakopane, które otoczone obłędną panoramą gór samo leży w dolinie i spacer po nim niewiele różni się od tego po promenadzie w Międzyzdrojach.Do tego spora część szlaków to drogi przez doliny, gdzie naprawdę można uniknąć zmęczenia. Szkoda, ze nikt do tej pory nie wpadł na pomysł, by wydać przewodnik dla leniwych turystów, gdzie wyznaczono by wędrówki dla takich "niewyczynowców". Co mnie skłoniło do takiej radykalnej zmiany upodobań co do miejsca wypoczynku ? Po pierwsze wbrew pozorom wypoczynek w górach nie jest uzależniony aż w takim stopniu od pogody jak urlop nad morzem.Nad morzem istnieje możliwość obejścia wszystkiego w okolicy w ciągu tygodnia pobytu. W Zakopanym jest to niemożliwe.Większość atrakcji w górach jest tańszych od tych nad morzem.Nawet ceny kwater są niższe przy lepszym ich standardzie.W górach chcąc nie chcąc ma się kontakt z tubylcami co nad morzem jest rzadkością.W górach człowiek nie jest uzależniony od towarzystwa.Tam po prostu jest co robić nawet będąc absolutnie samemu.Będąc w tym roku w Zakopanym zobaczyłem napis "Wszystko co kocham jest w górach". Powoli zaczynam rozumieć tego kto go wymyślił.Powoli z czasem się przekonałem także do szlaków wysokogórskich.Wbrew pozorom nawet zmęczyć się czasami jest fajnie. Ważne by to zmęczenie było adekwatne do przyjemności którą z niego będziemy czerpać.

Burza nad Morskim Okiem - wrażenia bezcenne - reszta wiadomo... master cards

Kilka prawd pochodzących od pewnego flisaka, który sterował naszą tratwą podczas spływu Dunajcem

- Prawdziwy turysta góry ogląda z dołu, kościół z zewnątrz a oberżę od środka.
- Wszyscy łażą do góry na szczyty by zobaczyć jak na dole jest pięknie.Skoro na dole jest tak pięknie to po co tam do góry leźć


 Bacówka - miejsce naszych zakupów oscypków oraz napojów regionalnych
Jeden z takich "regionalnych marketów sieciowych" coś a'la żabka u nas
z tym, że bardziej tutaj było  folk i towar świeższy i mocniejsze napoje

Widok, który docierał codzienne rano za okna ... 
potrafił wyleczyć kaca po regionalnym trunku w kilka chwil

Krywaniu Krywaniu wysoki..... (Po resztę komentarza odsyłam do płyty Skaldów)

Zawsze się jedna znajdzie...

50 zł za spływ Dunajcem od osoby to naprawdę niewiele jak za ponad dwugodzinny rejs.
Tym bardziej,że USA ma swoją Mount Rushmore, Deep Purple swoją okładkę do "Machine Head" a nam natura dała trzy siostry na Trzech Koronach.

Do noclegowni nie zdążyłem już dojść przed tym deszem co ukazał tęczę
ale zdjęcie przednie, prawda ?
?