piątek, 28 września 2012

O zapomnianej piosence, nagrywaniu i nostalgii


Pamięć ludzka to chyba największy "psotnik" jaki może przytrafić się człowiekowi.Upływający czas skutecznie resetuje nam pamięć.Potrafi wykasować nawet ważne dla naszego życia wspomnienia a jednocześnie zachować na długie lata nieistotne szczegóły.Niedawno doświadczyłem tego osobiście. Przypomniała mi się scenka z mojego dzieciństwa z roku 1981, gdy miałem 13 lat i byłem na etapie pierwszych muzycznych fascynacji.Uzbrojony w monofoniczny magnetofon kasetowy MK 122* kursowałem na okrągło z nim pomiędzy swoim pokojem, gdzie podłączony był do radia a pokojem tzw. dużym gdzie znajdował się telewizor. Zdobywanie nagrań dla 13 latka w tamtych czasach polegało na stałym monitorowaniu programów radiowych i telewizyjnych z nadzieją, że gdzieś coś uda się fajnego nagrać.Giełdy płyt czy nawet kasety sprzedawane na bazarach nie wchodziły w rachubę, gdyż ceny dla dzieciaka jakim wtedy byłem były zaporowe.Owszem czasami coś się trafiło lub naciągnęło na zakup rodziców ale była to kropla w morzu potrzeb.Każda przeoczona piosenka usłyszana w radiu lub w telewizorze a nie nagrana na kaseciaka tworzyła od razu wizję na zawsze utraconej szansy jej posłuchania w późniejszym okresie. Warowanie z magnetofonem o stałych porach było nałogiem, obsesją i oglądane przez kogoś  z boku mogło dawać obraz mojego obłąkania.Sama gotowość ze sprzętem nie gwarantowała jeszcze sukcesu.Trzeba było opanować sztukę i dojść do perfekcji w bardzo szybkim wysterowaniu głośności zapisu.Wysterowanie automatyczne niestety pogarszało jakość o ponad 50 %. Kolejna trudność to refleks by wcisnąć klawisz record dokładnie w chwili rozpoczęcia piosenki oraz na jej zakończenie by przypadkiem czegoś nie pominąć lub nie nagrać za dużo.Następna niedogodność, którą należało wyeliminować poprzez odpowiednie doświadczenie to szybkość obsługi magnetofonu, by w przypadku rezygnacji z nagrywania piosenki móc szybko powrócić do poprzedniego ułożenia czyli cofnięcia taśmy. Zasada była taka, że każdą nieznaną zapowiedzianą piosenkę się rozpoczynało nagrywać, po czym należało szybko dokonać weryfikacji "ładności" utworu i albo go nagrać albo przerwać i cofnąć kasetę do momentu startu recordingu. Na to czasami pozostawało kilkanaście sekund.Zwłaszcza jeśli decyzję o skasowaniu nagrania podjęliśmy dopiero po kilku minutach słuchania.Pomijam tu kwestię wkręcania się taśmy, ustawiania głowicy, regulacji obrotów.. bo to można było przygotować wcześniej.Swoją drogą ciekawe czy młode pokolenie potrafiłoby znaleźć powiązanie techniczne pomiędzy ołówkiem a kasetą magnetofonową ? Kasety średnio przeżywały kilka lat i u mnie były podzielone na: nówki, które nagrywane były tyko jeden raz i pozostawione.Zazwyczaj używane do nagrań z płyt.Wielorazówki,czyli takie które raz na jakiś czas były kasowane kosztem jakiś nagrań na rzecz nowych.Kasety nie były tanie a poza tym w systemie nagrywania wszystkiego, często zawierały piosenki , które wstępną weryfikację ładności przeszły ale kolejne odsłuchania obnażyły słabe strony.Jedyna rada pozbycia się ich to nagranie na tym materiale innego,już lepszego. Często w takich sytuacjach obok tych brzydkich kasowane były też perełki.Jak tu trzymać kasetę dla jednej piosenki nagranej pośrodku ? Ostatnia grupa to kasety robocze. Zazwyczaj były to kilkuletnie, wielokrotnie mazane taśmy i służyły do nagrań,które chciałem mieć ale tak niespecjalnie zależało mi na jakieś super jakości.

MK 122
Taki magnetofon pozwalał przecierać mi pierwsze moje muzyczne szlaki.
(miałem też wersję z radiem o nazwie "Jola"
)

Sporo wprowadzenia ale było ono konieczne by można było zrozumieć to co zamierzam napisać. W 1981r w niedzielne popołudnie siedziałem przed telewizorem i czekałem za jakimś filmem. Wtedy przerwy pomiędzy programami wypełniały zamiast reklam piosenki.Przypadek sprawił,że nadano wtedy piosenkę, która od pierwszego taktu całkowicie mnie oczarowała swoją melodyjnością, przebojowością i w o w ogóle wszystkim. Wewnętrznie przeżywałem tragedię swojego ówczesnego życia.Oto w telewizji leci ekstra piosenka a ja nie mam uszykowanego magnetofonu. Wizja tego, że nie usłyszę jej już nigdy więcej była przerażająca.Piosenka się skończyła. Ja byłem oczarowany i jednocześnie zdruzgotany wewnętrznie.Nie spamiętałem ani tytułu, ani wykonawcy.Przez lata poszukiwałem tego a z każdym kolejnym rokiem coraz mniej o tej piosence wiedziałem. Potwierdziły się moje obawy. Oto w 1981r słyszałem piosenkę podczas której czułem podświadomie, ze słyszę ją po raz pierwszy i ostatni.Po kilku latach całkowicie o tym zapomniałem.Nawet w dwadzieścia lat później już w dobie internetu nie pamiętałem i nigdy tego utworu nie szukałem.tym bardziej,ze nie pamiętałem zupełnie nic.Nawet języka w jakim była wykonywana a co dopiero ważniejsze szczegóły.Jedyne co przez mgłę pamiętałem to postać piosenkarki w jakimś różowym kostiumie.Wierzcie mi różowy kostium w 1981r naprawdę nie był żadnym ważnym szczegółem.Jak już dałem do zrozumienia, fakt istnienia tej piosenki został u mnie zresetowany całkowicie. Od tamtego czasu po dzisiejszy dzień pozostało mi jedno.Jak gdzieś usłyszę coś co mi się podoba to cały czas mam obawy czy uda mi się to pozyskać.Jak nikt zdaję sobie sprawę, że zawsze może się tak zdarzyć, że odszukanie czegoś może być trudne bez znajomości wykonawcy, tytułu. Pół biedy jak to dotyczy czegoś usłyszanego w komercyjnych stacjach.Gorzej już gdy daną rzecz usłyszę w jakimś innym miejscu.

Pretekst do tych moich wspominek pojawił się na początku tegorocznych wakacji.Letni czas to taki u mnie okres gdy w odtwarzaczu w moim aucie dominują piosenki lekkie łatwe i przyjemne.Do nich zaliczam między innymi piosenki włoskie z okresu 1980-85, czyli rzeczy w stylu: Richi e Poveri, Alice, Toto Cutugno, Caudia Mori etc.. Co roku szykuję sobie składankę do słuchania z takimi letnimi klimatami.By nie popaść w pułapkę radia złote przeboje i nie zgrywać wciąż tego samego czasami szukam w internecie utworów z tamtego okresu.Niektóre udało mi się nawet pozyskać już na płytach. W tym roku w okolicach czerwca natrafiłem na dziwnie znajomy klip na you tubie.Pierwsze takty usłyszane i od razu wiedziałem, że oto odnalazłem po 32 latach piosenkę, którą słyszałem jedyny raz w życiu a która przez kilka lat nie dawała mi spokoju.Która poprzez doświadczenie z nią związane uzależniła mnie od stałego szukania utraconych dźwięków i nie rozstawaniem się z magnetofonem.Dziś mam z nią związaną nową obsesję.Koniecznie chcę zdobyć ją na płycie i myślę, ze jest to bliższe realizacji niż odszukanie jej choć do posłuchania te 32 lata temu.Dziś już jestem bogatszy w wiedzę o artystce o samej piosence.Dzięki temu odkryciu miałem też możliwość poddać konfrontacji moje wspomnienia z tym co zobaczyłem po latach.Nadal uważam,że to kapitalny przebojowy kawałek.Trąci już myszką i do tego śpiewany jest po włosku o czym nawet nie miałem pojęcia wtenczas gdy tego wypatrywałem.Od czerwca piosenka u mnie nie schodzi z odtwarzacza. Dawno nie miałem takiej zajawki na punkcie w gruncie rzeczy bardzo prostej melodyjki.Nawet rodzinka ze mnie drwi, że gust jakoś dziwnie mi się na starość skopał. Dla starego chłopa jak ja to dziwne uczucie, którego inni nie rozumieją. Ja ile razy słyszę tą piosenkę czuję tamtą chwilę w tym 1981r gdy zauroczony utworem, bezradny z powodu braku możliwości jego nagrania stałem wlepiony z oczami w telewizor.Obok w fotelu siedział jeszcze żyjący mój ojciec, pod stołem leżał mój pierwszy psiak (czarny cocker spaniel) a całe życie z problemami dopiero dla mnie miało się otworzyć.Jak ja tęsknię tylko do takich problemów jakie miałem wtedy, gdzie nie nagranie piosenki było faktycznie traumatycznym przeżyciem.


Oto piosenka - odnaleziona przypadkiem po 32 latach. Pretekst do napisania kilku
wspomnień z mojego dzieciństwa
Nada - Dimmi Che Mi Ami, Che Mi Ami, Che Tu Ami, Che Tu Ami Solo Me
.


 * Deck stereo pojawił się u mnie w domu dopiero za rok. Póki co miałem z wieży tylko radio i wzmacniacz
Wieża HI FI Unitry z Dzierżoniowa. Deck 410 "Etiuda", Tuner "Faust",  Wzmacniacz "Trawiata" .

wtorek, 18 września 2012

The Beatles - Magical Mystery Tour (1967) - recenzja


Nikt tej płyty nie lubił w tej wersji poza jej słuchaczami.Od tego można by pokrótce zacząć recenzję tej płyty.Wydana została w 1967r sześć miesięcy po Sierżancie Pieprzu i to tylko w Stanach Zjednoczonych. Europa w tym czasie dysponowała jej odpowiednikami, czyli singlem "Strawberry Fields Forever/ Penny Lane", Epką  "Magical Mystery Tour" zawierającą sześć piosenek oraz jeszcze jednym singlem "All you need is Love / Baby're a Rich Man" o mały włos bym pominął jeszcze "Hello Goodbye" wydanym na singlu z "I am the Walrus"(w zasadzie na odwrót). Amerykanie korzystając z opóźnienia wydawniczego skorzystali i od razu sprzedali te wszystkie piosenki jako całość nadając tytuł wspólny wszystkiemu zapożyczony z Epki.Dzięki temu w przeciwieństwie do Europy mieli w dyskografii ładny porządek.W Anglii nie dostrzeżono absolutnie potrzeby by piosenki te musiały być koniecznie na jednej płycie.Lata sześćdziesiąte to jeszcze w dalszym ciągu dominacja singli i ten nośnik był najważniejszy i to on przynosił największą kasę wytwórniom.Potrzebę dostrzeżono dopiero w latach 70tych i przy okazji reedycji wypuszczono "Magical Mystery Tour" w formie jaką znamy. Osobną sprawą jest to ,że fani dość szybko adoptowali wersję amerykańską z 1967r i przyjmuje się  oficjalnie ją już teraz jako pozycję z katalogu datowaną rokiem 1967.Pamiętać trzeba, że takie stanowisko przyjmują głównie młodsi fani Beatlesów. Dla starszych podstawową wersją w dyskografii jest opcja angielska z 1967r, czyli epka plus trzy single.Można oczywiście się spierać tym bardziej,że obecnie przyjmuje się album amerykański jako oficjalną pozycję w katalogu podstawowym. Pamiętać jednak trzeba, że Beatlesi nie przyłożyli ręki do układu tej płyty i za ich czasów nikt z nich nie myślał, by to był tzw "pełny album". Kontrargumentem może być iż do "Let it Be" również nie przykładali rąk ale to już inna historia na zupełnie inną opowieść. Oni nagrali w tym okresie (zresztą nawet określenie "jednym okresem" wydanie tych małych płyt jest błędem) trzy single i epkę i tak to traktują a to, że wytwórnia z tego zrobiła album, to no cóż ? Na wszystko tak do końca nie mieli chłopcy wpływu.Po latach wypowiadają się o całości z dużą rezerwą a nawet krytyką (choćby w Antologii) ale jednocześnie każdą piosenkę w jakiś stopniu chwalą.


Fundamentem tego albumu są piosenki ze strony A, które to posłużyły do ścieżki dźwiękowej filmu o tym samym tytule.Fim odniósł delikatnie ujmując mały sukces.Był robiony dość szybko, bez scenariusza.Dialogi były improwizowane a sami twórcy wykazywali bardzo różne zaangażowanie w jego tworzenie.Liderem całości był Paul McCartney i to on próbował całości dać obraz tego co sobie wymyślił.Może poprzestanę na tym,że film według mojej oceny jest nieciekawy i po prostu żenująco tandetny.Jedynie co go broni to muzyka i fragmenty filmowe ją ilustrujące.Wracam więc do muzyki.Płytę otwiera "Magical Mystery Tour". Dynamiczna kompozycja typowa dla McCartneya zaprasza nas do słuchania całości zupełnie jakby to miał być kolejny concept album. Już wcześniej zastosował tą sztuczkę w Sierżancie Pieprzu,że oto tak na niby za całość twórczą odpowiada wyimaginowany zespół.Tutaj w domyśle pozostałe piosenki miały stanowić obraz dla tej magicznej podróży."The Fool on the Hill" jako druga kompozycja również nie pozostawia wątpliwości, że to głównie McCartney za nią stoi.Tym razem mamy tu wydanie Paula romantycznego, balladystę.Zaraz po nim mamy utwór instrumentalny i jest to chyba jedyny oficjalnie wydany utwór bez śpiewania na płytach firmowanych The Beatles.Podpisany jest jako jedyny w całym katalogu piosenek jako kompozycja wszystkich czterech Beatlesów.Mamy w tym instrumentalu sporą dawkę psychodelii ale takiej ugrzecznionej do jakiej nas przyzwyczaili wcześniej.Nawet Harrison w kolejnej odsłonie z tej płyty a mianowicie w piosence "Blue Jay Way" tonuje swoje zapędy sitarowe a przynajmniej serwuje nam je w ograniczonej wersji.Jak na Georga przystało tego najbardziej nawiedzonego poszukiwacza "dziwnych" dźwięków kompozycja pomimo tego że jest dość prosta,  to ma aranż przebogaty i nafaszerowana jest niby nie do końca współgrającymi ze sobą instrumentami ale jednak dająca zamierzony efekt.Tutaj nic nie trzeba brać by słuchając jej mieć odlot.To był okres gdy Harrison jeszcze mocno wierzył w ideę dzieci kwiatów i lata miłości.W dwa lata później zdystansuje się od tego ruchu po rozczarowaniu jakie doznał będąc w Stanach. Postanowił bowiem  przekonać się na własne oczy jak naprawdę wygląda  życie w komunach hippisowskich.To co ujrzał absolutnie nie pokrywało sę z wizją jaką kreowały media w Anglii o wolności, miłości i narkotykach.Tak więc George na tej płycie piosenką "Blue Jay Way" kończy swoje poszukiwania muzyczne, przynajmniej pod szyldem grupy.Czwarta piosenka to ponownie powrót do kompozycji Paul "Your Mother Should Know". Nie jest to utwór ze sztandarów grupy ale dla mnie ma wartość olbrzymią. Pod względem różnych smaczków muzycznych stanowi olbrzymią ozdobę.Realizatorsko również kłania się ówczesna moda Martina (ich producenta) na zabawę ścieżkami Stereo.Dziś poza muzycznie ta piosenka służy mi do oceny właściwego założenia wkładki gramofonowej.Ewentualne złe podłączenie stópek od razu wychodzi podczas odsłuchu.Pierwszą stronę kończy jedyna w pełni propozycja od Lenona. "I am the Walrus" bez wątpienia jest chyba najjaśniejszym punktem tej części. Lennon w tamtym okresie nie był aż tak płodny twórczo jak Paul. Zresztą przechodził wtedy swoje zagubienia i z jednej strony jego ego lidera podpowiadało mu, ze coraz trudniej jest mu dotrzymać kroku koledze , któremu ładne melodie przychodziły nad wyraz łatwo a z drugiej czuł podświadomie, że jego propozycje posiadają więcej głębi od tego co oferował kolega.Coraz dalej też odsuwał się towarzysko od grupy.Praca nad epką "Magical Mystery Tour" była początkiem powolnym ale początkiem rozkładu zespołu.Przynajmniej od strony emocjonalnej.Twórczo bowiem panowie konkurując ze sobą wspinali się na szczyty swoich możliwości artystycznych.W "i am the Walrus" John ponownie błysnął swoim talentem do wymyślana dziwnych postaci i tak oto stworzył postać Morsa.Podobno inspirowany powieścią Lewisa Carolla. Do tego cały tekst podobnie jak w "Człowieku z nikąd" polegał na zabawie słowami i łączeniu ze sobą rzeczowników z przymiotnikami dość od siebie odległymi. Całość dawała obraz abstrakcyjnej wizji.Zresztą tekst był tylko ilustracją dla tej zakręconej muzyki. Co warto zaznaczyć, pomimo stworzenia tej piosenki w formie kolażu całość brzmi bardzo przebojowo a linia melodii pomimo swej skomplikowanej struktury jest nad wyraz przebojowa.Z pewnością "I am the Walrus" to jedna z najlepszych kompozycji Lenona.Posiada ona dla mnie formę pełną, jedyną i skończoną.Słyszałem wiele wykonań tej piosenki i żadne nawet częściowo nie zbliżyło się jakościowo do oryginału. Dla mnie jako odbiór całościowy tego albumu kompozycja Lenona całkowicie równoważy dominację Paula jako kompozytora na tym albumie.George Martin (producent) podobno trzy tygodnie pracował nad doprowadzeniem do perfekcji podkładu dla melodii i tekstu Johna. Tak więc warto i jemu oddać pokłon jako częściowemu twórcy efektu końcowego.Utwór był zakazany w radio BBC z uwagi na występujące słowo "Knickers" - damskie majtki (info z gazety "Tylko rock") Mając już omówiony fundament tej płyty jakim jest strona A czas przełożyć longplay na drugą stronę.


Tutaj na stronie B nie ma mowy już absolutnie o przypadku pojawienia się czegokolwiek poniżej klasy mistrzowskiej.Otwiera ją "dominant" McCartney w kompozycji "Hello goodbay". Piosenka wcześniej będąca stroną A singla (strona B -"I am the Walrus") tutaj otwiera zbiór piosenek z której każda to wielki przebój i za każdą stoi większa lub mniejsza legenda jej powstania. Swoją drogą piosenki z tej strony powstawały w różnych okolicznościach i nawet chronologicznie pod względem czasu ich nagrywania jakoś nie do końca są ze sobą spójne.Oczywiście to nie przeszkadza absolutnie w odbiorze całości jako produktu jednolitego."Hello Goodbay" to bardzo pogodny przebój o ślicznej melodii z trochę niepotrzebną końcówką jakby oderwaną od całości a po nim następuje "Strawberry Fields Forever", piosenka powstała i nagrana w okresie tuż przed Sierżantem Pieprzem. Zresztą nieoficjalnie otwierała ona sesję do tamtego albumu i wydanie jej na singlu pokazało fanom nową muzyczną drogę którą Beatlesi będą kroczyć.Pola truskawkowe to kompozycja Lenona i od razu czuć, że Paul nie wiele w niej namieszał. Chociaż w tej kompozycji Paul odcisnął swoje piętno włączając do niej swój pomysł użycia melotronu.Utwór sporo traci słuchając go przez słuchawki dlatego zalecam by tego nie robić.Ktoś może się zastanowić jaka to różnica ? Otóż taka, że dźwięk dochodzący z kanału lewego i prawego powinien łączyć się przed dotarciem do naszych uszów.W przeciwnym razie rozgraniczenia dźwięku między kanałami są za wyraźne i stają się wręcz drażniące. "Strawberry Fields Forever" wyszedł pierwotnie tylko na singlu, którego odwrotna strona zawierała "Penny Lane". Celowo piszę odwrotna strona bo do dziś uważa się, że ten singiel posiadał dwie strony A. Obie kompozycje to wybitne piosenki. Jedna pochodząca od Paula, druga od Johna lub na odwrót.Od czasów wydania tego singla coraz częściej John dzielił się z Paulem i każdy z nich pisał po jednej piosence na singla a później ustalano kogo materiał trafi na stronę pierwszą. Monopol ten przerwał dopiero Harrison piosenką "Something" ale to dopiero w kilka lat później.Obie piosenki "Pola truskawkowe" oraz "Penny Lane" to opowieści o swoich rodzinnych stronach w Liverpool i obie odnoszą się do wspomnień z dzieciństwa.Przypadek ? Może tak, choć ja w przypadki nie wierzę.Najmniej splendoru z tej płyty przyniosła piosenka "Baby You're a Rich Man".W takim doborowym towarzystwie w jakim się znalazła ta kompozycja na tej stronie fakt ten nie dziwi.Sama piosenka jest świetna i na każdym innym albumie była by jasnym punktem. Całość zamyka według mnie najlepsza piosenka na tej płycie "All you need is love "Chyba obok "Imagine" jest to najlepsze co wyszło od Lenona. Podobno została napisana specjalnie na okazję pierwszej transmisji satelitarnej nadawanej na cały świat (program nosił nazwę Our World).W Polsce oczywiście nie było transmisji.Czy faktycznie powstała w tym celu ? Paul, George i Ringo mają w tej kwesti odmienne zdania. Jedni uważają że tak, inni twierdzą, że była to jedna z wielu nowych jego piosenek i tylko przypadek sprawił, że została wykorzystana w programie.McCartney dołożył do niej od siebie tą całą charakterystyczną końcówkę ze wstawkami z "She loves you", Glena Milera etc..


                      "All you need is Love" usłyszało wtedy 400 000 000 widzów w 26 krajach

Dziś ta płyta odbierana jest jako jedna z najciekawszych w całym dorobku grupy. Dokumentuje muzycznie najwspanialszy okres ich twórczości, gdy każda piosenka nosiła znamiona przeboju i ukazanie się każdej z nich było wydarzeniem.Powstawały te piosenki w tej samej atmosferze która zagościła w Beatlesach za przyczyną płyty Sgt Peppers lonely hearts club band. Świat w tym czasie muzycznie zaczynał podążać już w kierunkach bardziej rozbudowanych utworów.Beatlesi zachowali swoją tożsamość i nadal wiedli prym jednak powoli zaczynali tracić swoją przewodnią rolę narzucającą styl wszystkim.Na kolejnych pozycjach sami zaczną czerpać już od innych.Gdybym miał oceniać tą płytę względem innych ich wydawnictw to umieścił bym ją na pozycji czwartej a może piątej nawet. Jednak gdybym miał ją rozłożyć na czynniki pierwsze i potraktować każdą piosenkę osobno to prawdopodobnie była by to najlepsza ich płyta.



Na koniec kilka ciekawostek dotyczących wersji piosenek zamieszczonych na tej płycie.Piosenka "I am the Walrus" znalazła się na niej w wersji pierwszej, tej samej co na singlu "Hello Goodbye" Podobnie zresztą jak "Penny Lane".Ale na Epce wydanej w Anglii w 1967 była wersja "I am the Walrus" już druga."Baby You're a Rich man" znalazła się w wersji również pierwszej. Wersję drugą spotkać można na "The Beatles box" wydanej w 1980r.Najwięcej kombinacji miała piosenka "All you need is Love".Na albumie znalazła się wersja trzecia, na singlu była użyta wersja pierwsza a na albumie filmowym "Yellow Submarine" mamy wersję drugą, zresztą tą samą co na składankowym albumie The Beatles "1967-70". Rozróżnić je jest bardzo trudno bo Beatlesi potrafili grać bardzo równo i identycznie. fakt jest jednak taki, że piosenkę, którą znamy "na wylot" i jawi się nam jako jedna i ta sama w tych przypadkach były różnymi wykonaniami. 

wtorek, 11 września 2012

Marillion - Holidays in Eden (1991) - recenzja




Trudno jest mi napisać  samodzielnie recenzję tej płyty nie odwołując się do tego co przeczytałem już wcześniej przez lata w różnych publikacjach. Pomimo tego spróbuję uczynić wszystko by nie okazać się wtórnym do bólu i wplotę do niej sporo wątków osobistych.W moim muzycznym świecie Marillion zaistniał z chwilą wydania "Misplaced childhood" później była spora przerwa podczas której mało co mnie interesowało z tego typu muzyki. Odejście Fisha potraktowałem jako kolejny rozpad kolejnej popularnej grupy.Prawdziwy bum na muzykę Marillion pojawił się u mie dopiero w 1992r i to za sprawą albumu z 1991r "Holidays in Eden" oraz koncertu tej grupy w poznańskiej Arenie.Po tym niewątpliwie dla mnie super spektaklu cofnąłem się do wszystkich płyt okresu Fisha oraz "Seasons end" nagranej już z Hoggym. Z uwagi na dość późne polubienie grupy nie byłem  skażony Fishem i absolutnie  nie rozumiałem co fani tej grupy tak naprawdę chcą od Hogartha wieszając na nim całe zło.Steve od samego początku jawił mi się jako znakomity wokalista, który wniósł bardzo świeży powiew w tą formację, którą wcześniej kojarzyłem głównie z suity "Pseudo silk Kimono - Kayleigh - Lavender - etc".



Zacznę jednak od początku.Rok 1991 i 1992 przyniósł w moim życiu dla mnie dwie poważne zmiany.Pierwsza to, że stałem się żonatym facetem i wypadało spoważnieć, druga to,że na świat przyszła moja córka. Hobby muzyczne ograniczało się wyłącznie do słuchania muzyki z walkmana podczas prasowania pieluszek a sprzęt stereo trzeba było z powodu braku dla niego miejsca sprzedać.Mało wtedy do mnie docierało nowości bo skupiony pomiędzy obowiązkami domowymi a wielogodzinną pracą zawodową po prostu miałem ograniczenia w dostępie.W domu w tych nielicznych chwilach wolnych również nie do końca mogłem sobie słuchać co bym chciał bo musiałem liczyć się z gustem muzycznym mojej żony.Ona wtedy była właśnie na etapie fascynacji Marillion z nowym wokalistą, choć nie stroniła także od muzyki okresu Fisha.By dogodzić kochanej kobiecie wsłuchiwałem się wraz z nią w te dźwięki, które powiem szczerze wówczas nie zawsze w pełni mi odpowiadały.Ja potrzebowałem wyraźnego gitarowego grania i wszelkie klawicze i rozbudowane formy ze skomplikowanymi melodiami raczej traktowałem z rezerwą.Przez przypadek trafiłem w telewizorze na występ grupy w Sopocie i wtedy po raz pierwszy złapałem się na tym, że zaczyna mnie to kręcić na poważnie.Występ zespołu w Poznaniu był już tylko dopełnieniem. Bilety oczywiście kupiłem jak tylko pojawiły się w sprzedaży robiąc tym niespodziankę żonie. Wyjście na koncert był w zasadzie naszym pierwszym oddechem i odskocznią po okresie wytężonej opieki nad niemowlęciem.Marillioni kupili mnie wtedy całkowicie na długie lata stając się wręcz grupą numer jeden. No może dwa bo Beatlesów nigdy nie zdradziłem.

Okładka wersji dwupłytowej CD - edycji 24-bit digital remaster

A teraz już czas przejść do zawartości płyty "Holidays in Eden".Pierwsze co się rzuca podczas odsłuchu to bardziej piosenkowy charakter całości.Nie brakuje tu co prawda momentów bardziej rozbudowanych ale wszystko zamyka się w standardach nazwijmy to umownie radiowych.Tą płytę do przodu ciągną aż trzy super mocne konie napędowe.Są nimi trzy piosenki dość odległe stylizacją od progresywnego grania: "Cover my Eyes", "No one Can" i "Dry Land"."Cover my Eyes" podobno tworzony był z myślą o rynku amerykańskim a tam wiadomo jakie panują zwyczaje. Jeśli piosenka nie chwyta w pierwszych swoich 30 sekundach trwania to mało kto zadaje sobie trud słuchać tego dalej."Cover my Eyes" wpasowuje się w tą zasadę idealnie.Gitara co prawda w początku tego utworu nasuwa skojarzenia brzmieniowe i rytmiczne z U2 ale na tym wszelkie podobieństwa się kończą.Ktoś kiedyś określił ją jako materiał na ambitniejszy przebój lata roku 1991.Większość lubiących tą grupę doskonale wie gdzie doszukiwać się pierwowzoru tego przeboju ale jak to się często pisze "z dziennikarskiego obowiązku" informacja się należy. Kto chce posłuchać wzorca odsyłam do płyty wcześniejszego zespołu Hogartha "How we live" a tam pod pozycją zatytułowaną "Simon's car" w kilku fragmentach usłyszymy nuta w nutę i słowo w słowo to co zaczyna "Cover my eyes". Kolejny przebój z "Holidays in Eden", "Dry Land" też w bardzo zbliżonej wersji pojawił się już wcześniej na wspomnianym albumie How We live dając mu nawet tytuł. Rothery i Kelly praktycznie tylko trochę podrasowali tą piosenkę i tak oto "Dry land" w wersji bliżej nieznanej z albumu wcześniejszego zespołu Hoggego stał się w cztery lata później przebojem a obecnie klasykiem Marillionu.

 Zamieszczam do posłuchania piosenkę "Simon's Car" - pierwowzór "Cover my Eyes"


A tu można posłuchać wersji "Dry Land" w wersji zespołu wcześniejszego Hogatha  How we Live

Ostatni wielki hit z tego krążka to przepiękna ballada "No one can". Dla mnie jest to zaraz po "Easter" najpiękniejsza piosenka Marillion okresu Hoggego.Perfekcja w każdej sekundzie jej trwania.Urzeka delikatnością, melodią i rozmachem aranżacyjnym.Czegoś takiego i tu przepraszam za porównanie ale Fish by nie zaśpiewał.Tak jak na "Seasons end" wyczuwa się, że muzyka tworzona była pod Fisha i spokojnie mógł on na niej być wokalistą, tak na tej płycie rządzi już Hogarth.Mam nawet wrażenie, że powoli zaczyna przejmować pałeczkę lidera w grupie a jeżeli to jeszce nie ten czas to z pewnością sporo swojego narzuca.Inna kwestia, ze czyni to przy pełnej zgodzie i co ważne zadowoleniu reszty zespołu.Te trzy piosenki lansowane w radiu w owych czasach rzucały w oczach fanów progresywnego Marillionu złe światło na całość. Zarzucano jej zbytnie podążenie w kierunku pop rocka.Prawda była zgoła odmienna. Single przebojowe nadały jej lekkość ale nie pozbawiły grupy korzeni. Kto nie ograniczył się do tego co nadawano w radiu a sięgnął po cały album i w spokoju w domu zanurzył się w całość już na początku odkrył, że otwierający "Splintering heart" to w zasadzie rasowa kompozycja nie odbiegająca niczym od dokonań z progresywnego okresu. To w dalszym ciagu typowy rozbudowany Marillion ze znajomo brzmiącą gitarą i klawiszami z tym, że dopracowany już pod kątem nowego wokalisty Steviego. Innymi perełkami, którym trudno zarzucić "piosenkowatość" radiową to "Party" oraz tytułowa "Holidays in Eden". Znajdziemy na tej płycie również utwór trochę zrobiony rytmicznie pod "The Uninvited Guest" a zatytułowany "This Town". Mamy też ciut ambitniejszą balladę "Waiting to happen" i dla mnie ona stanowi zapowiedź tego co Marillion zacznie niebawem po tym albumie robić przez wiele lat.Całość zamyka utwór typu suita "100 night".W zasadzie to trzy ostatnie utwory ją tworzą jako całość.


Podsumowując całość album "Holidays in Eden" miał osiągnąć trzy cele. Pierwszym i to najważniejszym było umocnienie pozycji Hogartha jako wokalisty w Marillion i danie sygnału fanom, że zespół podąża w dobrą stronę.Zresztą temu służyły w tym okresie także bardzo liczne występy oraz olbrzymia ilość wywiadów w prasie, radiu i telewizji.Drugi cel to osiągnięcie komercyjnego sukcesu. Stąd zatrudnienie przy produkcji albumu speca od muzyki pop, który nadał piosenkom Marillionu odpowiedniego radiowego szlifu.Ostatni cel to próba definitywnego odcięcie się od piosenek po byłym wokaliście i stopniowe likwidowanie repertuaru koncertowego sprzed lat.Zrezygnowano również z charakterystycznego Loga z nazwą grupy.Tej płycie ja zarzucić mogę jedynie zawartość słowną.Teksty są mniej czytelne i z pewnością nie przykuwają uwagi aż tak jak swego czasu teksty Fisha.Dla mnie "Holidays in Eden" wraz z "Seasons End" to dwie najlepsze płyty Marillion okresu Hoggego. Nie potrafię nawet wskazać wśród nich , która lepsza.Kolejna "Brave" choć wiem, że kultywowana wsród fanów już podoba mi się tylko we fragmentach.Album "Holidays in Eden" jest dla mnie ostatnim albumem Marillion, który jako całość jest dziełem dla mnie doskonałym.Później na kolejnych płytach, aż po dzisiejsze dni zespół wspina się na wyżyny sztuki muzycznej już tylko chwilami i to w poszczególnych kompozycjach.

Posiadam ten album w dwóch wersjach na Compact disc jako remaster powiększony o utwory dodatkowe ze stron b singli czy występujące w innych wersjach oraz na analogu. Płytę winylową nabyłem całkiem niedawno korzystając z okazji, że wypuszczono jej reedycję datowaną rokiem 2012. Ukazała się jako "180 gramówka" i cieszy oko jak i ucho z każdym jej obrotem na gramofonie.Polecam wszystkim póki dostępne są w sprzedaży.

strona A

1 - Splintering Heart
2 - Cover My Eyes (Pain And Heaven)
3 - The Party
4 - No One Can

strona B

1 - Holidays In Eden        
2 - Dry Land        
3 - Waiting To Happen        
4 - This Town        
5 - The Rakes Progress        
6 - 100 Nights

P.S. nr 1 Ot taka sobie ciekawostka jeszcze na koniec...


Ta piosenka jako pierwsza miala być rozpatrywana do ponownego nagrania jako już Marillion ale zwyciężyła koncepcja, by zrealizować ponownie "Dry Land" Czy dobrze się  stało ? - oceńcie sami

P.S. nr 2 Jako kolejną ciekawostkę przytoczę recenzję tej płyty napisaną przez śp.Beksińskiego a pochodzącą z roku wydania tego krążka.W niczym się z nim nie zgadzam i jestem ciekaw czy teraz napisałby to po latach tak samo.Tomek odzwierciedla w niej idealnie emocje jakie towarzyszyły fanom starego Marillionu przez lata.Przytaczam ją dlatego, że wiem jakim autorytetem ten człowiek był obdarzony przez słuchaczy swego czasu. Dla mnie po latach ta recenzja to dowód na to, że król faktycznie czasami jest nagi i warto  samemu wyrobić sobie opinię by nie pozwolić sobie aby ktoś dyktował tak naprawdę co jest dobre używając argumentów w mysl zasady - ja wiem najlepiej co jest dobre, bo jestem krytykiem muzycznym.


tekst cały recenzji autorstwa  T.Beksińskiego

Podobno Marillion odrodził się na nowo, a "nietuzinkowy" wokalista Steve Hogarth znalazł wspólny język z dawnymi kolegami Fisha. Świadczy o tym wydana pod koniec ubiegłego roku wideokaseta, okraszona pełnymi entuzjazmu wywiadami i zapowiedziami nowej super super-płyty. Zespół popisał się nawet, grając w studiu jej fragmenty - żeby fanom ślinka pociekła. Obejżałem tę kasetę, zamiast cieknącej ślinki poczułem dziwne skurcze żołądka, a widok Hogartha śpiewającego Kayleigh i Lavender zepsuł mi humor na miesiąc. Z tym większym niepokojem czekałem na zapowiadany album, gdyż - mimo wszystko - brzmienie słowa MARILLION nadal wywołuje we mnie dość zagadkowe reakcje. Reakcja po wysłuchaniu płyty Holidays In Eden była jednak jak najbardziej zdrowa. Wyleczyłem się całkowicie. Teraz mogę już nawet słuchać starych płyt z Fishem, które odstawiłem kilka lat temu na półkę z przyczyn osobistych. Marillion to już historia. Historia, do której zawsze podchodzić będziemy z szacunkiem i z łezką sentymentu. To coś, co umarło razem z latami osiemdziesiątymi, kiedy to wielki ambitny rock odzyskał rozmach. Obecnie słowo Marillion drukowane na okładkach wciąż wydawanych płyt (dużych i małych) jest tylko pustym hasłem. Na szczęście zespól wziął to także pod uwagę i zmienił nawet logo - album Holidays In Eden firmowany jest jakże banalnym znakiem graficznym na tle nijakiej niebieskiej okładki. Podpisał ją Bill Smith - artysta obdarzony wyobraźnią kosmiczną, czego dowodzą wszystkie jego "dzieła" (np. Abacab czy Three Sides Live Genesis).Przejdźmy jednak do muzyki. Tak marnych kompozycji nie slyszałem już dawno. Są one marne nie tylko w skali Marillion, ale w skali ogólnej. Co najmniej polowa płyty robi wrażenie wariacji na temat Hooks In You. Są też dwie łzawe balladki (The Party i Waiting To Happen), z których ta druga wyróżnia się niczym wiśnia na talerzu grysiku. Jest nawet coś w rodzaju suity - cykl trzech utworów zamykających płytę, połączonych, gdyż w innym razie nikt nie wpadłby na to, że stanowią całość. Steve Hogarth udowadnia tym razem ostatecznie, że ma głos równie zniewalający jak wzrost. Gdyby nie słowo "Marillion" na okładce, pomyślałbym, że słucham chorego kuzyna Dona Henleya lub Dana Fogelberga (którzy przy nim są niczym Clint Eastwood przy poruczniku Borewiczu). Mam wrażenie, że Fish na odchodnym zostawił byłym kolegom tak wiele wódki, że do dziś nie wytrzeźwieli i nadał nie słyszą, kogo przyjęli na jego miejsce. W przeciwieństwie do Fisha Wielki Stefek POTRAFI grać na instrumentach klawiszowych!!. Zabral się więc też do komponowania i to przeważyło szalę. O ile Seasons End zawierał sporo utworów starszych, do których Hogarth jedynie dodał zniewalający głos, Holidays In Eden w całości powstał przy jego współudziale. They're clutching at straws, still drowning... Żal mi Steve'a Rothery'ego i Marka Kelly'ego obydwaj grają wspaniale i to jedynie tłumaczy fakt, że album Holidays In Eden nie jest sprzedawany z bezpłatnym dodatkiem - torebką, jakie zazwyczaj wiszą z tyłu siedzeń w samolotach.Tytuł - Wakacje w Raju - obiecuje sporo, ale jeśli tak ma wyglądać urlop, to wyjadę do Japonii, gdzie rezygnacja z wypoczynku przynosi zaszczyt. Weekend w Piekle byłby znacznie ciekawszy, bo Lucyfer to gość z klasą i na pewno nie torturowałby nikogo taką muzyką.

TOMASZ BEKSIŃSKI
Tylko Rock 9/1991

piątek, 7 września 2012

Brak transmisji meczu Drużyny Narodowej = sabotaż


Tak jak nie wierzę w miłość na odległość, no chyba że odległość nie przekracza "długości",tak nie wierzę w kibicowanie bez ogądania.Do tej pory można było zarzucać TVP oraz PZPN wiele głupot ale to co teraz robią to wręcz dywersja wymierzona w polski sport i nas obywateli. Jeżeli za głupotę zazwyczaj się nie karze tak za sabotaż już powinno to być robione z automatu.Drużyna Narodowa jest dobrem nas wszystkich Polaków a nie własnością PZPN czy TVP. Brak transmisji jest końcowym argumentem dla tezy, że TVP publiczna nie pełni misji dla której została powołana.Do tego bezczelnością jest wyciągać od nas przynajmniej tych co płacą i próbują być uczciwy pieniądze za abonament. Jak widać z uczciwych ludzi zrobiono naiwniaków.Dlaczego Expoze pana Premiera nie nadano w systemie PPV.Ja bym poszedł jeszcze dalej i wszystkie wiadomości wrzucił w ten system.Kto wie czy to nie dobry pomysł by całość telewizji publicznej był w systemie PPV. Wtedy może padną z głodu i skończy się to udawanie pełnienia misji.Telewizja tym posunięciem całkowicie utraciła swój już i tak kiepski wizerunek. Myślę, że to krok ku temu by całkowicie zlikwidować to badziewie (za którym tęsknić nie będę).

Brak transmisji to kolejny krok w kierunku już i tak słabnącego zainteresowania naszą piłką narodową.To w niedalekiej przyszłości wycofanie się wszystkich strategicznych sponsorów.To po prostu agonia.Nie interesuje mnie kto zawinił, czy TVP chcący otrzymać prawa za darmo czy Sportfive windując cenę.Dla mnie to zmowa nieodpowiedzialnych ludzi którzy zamiast poszanowania dla ludzi prowadzą jakieś gierki.Jak znam trochę życie to posunięcie będzie się czkało im bardzo długo.Dostarczono ludziom po raz pierwszy niepodważalnego argumentu by cakowicie odciąć się od telewizji publicznej a co za tym idzie także od poczuwania się do płacenia abonamentu. Powoli już nikt nie chce takiej telewizji w naszym kraju.Teraz w debatach publicznych,czy jest ona potrzebna będzie dominowała opinia , że nie. Zacierają ręce tylko stacje komercyjne które przejmą kolejną porcję widzów.

Fotka zapozyczona ze strony demotywatory.pl Jak głosi komentarz pod tym zdjęciem te cztery procent to zarząd PZPN oraz firma organizująca PPV

A nasza piłka nożna ta narodowa ? No cóż niech sobie chłopcy grają. Wynik poznam jak będę przeglądał tabelę, zresztą dokładnie tak samo jak to robię śledząc polską drugą ligę.Coś w czym nie uczestniczę nie interesuje mnie.Czas pomyśleć o wyrejestrowaniu Telewizora. Na zakończenie dodam tylko by przypadkiem ktoś z kadrowiczów nie pier....lił mi, że gra dla ojczyzny i nas Polaków, bo dla mnie na pewno nie.

Nasunęła mi się jeszcze jedna teoria. A może po prostu chłopcy wstydzą się grać przed publicznością ?