piątek, 26 kwietnia 2013

Jadis - See right through you (2012) - recenzja



Jadis to jeden z tych zespołów o którym się mówi tylko w gronie dociekliwych sympatyków muzyki rockowej i to też głównie w jej specyficznej progresywnej formie.Jeżeli ktokolwiek w ogóle kojarzy nazwę Jadis to prędzej za sprawą audiofilskiego sprzętu audio o tej marce lub za sprawą książki "Opowieści z Narnii" gdzie występuje postać o tym imieniu w osobie białej czarownicy. Nazwa zespołu Jadis źródło ma jednak gdzie indziej i doszukiwać należy się jej w języku francuskim gdzie jadis oznacza słowo "niegdyś" lub "zeszłoroczny". Z uwagi na to, że mało o tej grupie w naszych mediach kilka suchych faktów zawsze się przyda. Grupa istnieje od 1986r ale dopiero w 1992r wydaje swój debiutancki album „More Than Meets the Eye”. Na czele grupy od zawsze stał i stoi Gary Chandler wspomagany przez mniej lub bardziej znanych muzyków.Jednym z tych bardziej znanych (oczywiście w pewnych kręgach) to Martin Orford - klawiszowiec zespołu IQ. By wiele się nie rozpisywać dodam tylko, że Jadis wydając swój debiutancki album postawił sobie tak wysoko poprzeczkę, że praktycznie później już ani razu nie udało mu się jej przeskoczyć. Kilka razy zdarzyło mu się w pewnych fragmentach na kolejnych płytach łapać wysoki pułap ale zawsze czegoś brakowało by mogły te utwory zapaść w sercu. Mijały kolejne lata a Gary Chandler stał się dla mnie gwiazdą jednej płyty oraz kilku incydentów muzycznych, w tym znakomitej asysty muzycznej na solowej płycie Martina Orforda.Potrafił mnie jeszcze Jadis z biegiem lat ująć kilkoma coverami i w zasadzie to wszystko.Zespół poznałem późno bo dopiero w 2000r za sprawą koncertu Pendragon przed którym Gary Chandler grał jako support. Mniej wiecej w tamtym okresie nabyłem też wspomnianą debiutancką płytę. Jako miłośnik „More Than Meets the Eye” zapoznałem się później z całą dyskografią grupy. Gdy się trochę osłuchałem z dokonaniami zespołu zachwyt nad talentem zaczął mieszać się z rozczarowaniem. Płyty były dla mnie nierówne, kompozycje często bez pomysłu a melodie nie tyle skomplikowane czy trudne co po prostu kiepskie. Jedyne co często broniło te utwory to gitara a uściślając to jej dźwięk i melodia granych solówek.Tak minęło sobie naście latek i praktycznie dla mnie nazwa Jadis bardziej stawała się moim nikiem (kiedyś przez przypadek wybranym) niż nazwą preferowanego zespołu.


Wszysto zmieniło się kilka miesiecy temu. Podczas rozmowy z kolegą "w pewnym" sklepie płytowym w Poznaniu pojawił się temat najnowszej płyty Jadis "See right through you". Dla niego była to doskonała płyta. Dla mnie po przesłuchaniu "na szybko" była ona kolejną pozycją, która ani mnie nie zaskakuje ani nie cieszy na dłużej. Po prostu kolejna płyta Jadis, gdzie każdy dosłyszy z dwa ładne fragmenty z uroczymi solówkami. Coś mnie jednak po tej rozmowie w sklepie tknęło.Postanowiłem jeszcze raz przesłuchać ten materiał ale tym razem zabrać się do tego już w skupieniu i nic innego nie robić. Już po trzecim utworze byłem pewien, ze wcześniej po prostu jej nie słuchałem a jedynie grała ona jako tło przy domowych czynnościach. Musiałem nie poświęcić jej w ogóle uwagi.To jedyne sensowne wytłumaczenie. Podczas ponownego odsłuchu (weryfikującego poglądy kolegi) album z każdą kolejną piosenka robił się coraz lepszy i doskonalszy. Dziś juz nie twierdzę, że poprzeczka debiutu to był szczyt osiągnięć Chandlera. Płyta jest po prostu jadisowsko urocza. Mamy w niej tyle pięknej gitary ile tylko udało się sensownie wpakować by nie nastapił przesyt. Mamy oczywiście ten charakterystyczny wokal Gary'ego, któremu zawsze zarzucałem, że pomimo odpowiedniej mocy mało jest melodyjny i piękno kompozycji wyczuwa się dopiero w chwili, gdy przestaje spiewać a zaczyna grać. To jedna ze stałych cech muzyki tej grupy. Podkład muzyczny, cała aranżacja jest o wiele bardziej melodyjna i płynna niż śpiewane fragmenty Gary'ego. Na tej płycie udało mu się wreszcie połaczyć przebojowość refrenów  z urodą solówek gitarowych. Oczywiście przebojowość traktowaną z pewną poprawką z uwagi na klimat muzyki.

Co spodobało mi się szczególnie ? Przede wszystkim Chandler nie bał się na niej kilka razy uderzyć mocniej w struny... ale wam bzdury wypisuję. Chcecie wiedzieć dlaczego ta płyta jest według mnie tak rewelacyjna i posiada to coś co wywyższa ją nad inne dzieła Jadis ? Otóż na tej płycie pod numerem cztery jest "More Than Ever". Ta piosenka swoim blaskiem promieniuje na wszystko co się znajduje wokół i nawet niezbyt dobre kompozycje w jej świetle stają się równie jej cudowne. Trochę przesadziłem ? - może tak.  Te pozostałe sześć kompozycji nawet i bez tego światełka tworzy dobry materiał. Co prawda trudno tu znaleźć coś  nowego czego byśmy jszcze u Chandlera nie słyszeli ale i tak ta plyta jest w jakiś sposób od poprzednich lepsza. Wszystko pomimo tego że bardzo znajome i podobne to jednak brzmi ładniej i ciekawiej. Urzeka przy słuchaniu tego materiału to,  że bardziej niż w poprzednich płytach czuć dbałość o zachowanie w kompozycjach czytelnych ładnych melodii. Reszta to w zasadzie typowy Jadis jaki znamy od lat dwudziestu. Warto dodać, że na przestrzeni wszystkich tych lat Gary od początku nadał muzyce zespołu swój styl gry i komponowania. Na każdej płycie odciska swój własny muzyczny klimat  i nie zdarza mu się wydać płyt całkowicie beznadziejnych. Owszem nie zawsze propozycje są w pełni udane ale poniżej pewnych dość wysokich norm nie schodzi . Myslę, że można mówić o Jadis jako o zespole z własnym łatwo rozpoznawalnym stylem.



Z najnowszej płyty Jadis - What If I Could Be There (Rough Mix)

Album zawiera siedem kompozycji i jest to czasowo trochę ponad czterdzieści minut muzyki. Jak na standardy a dokładniej możliwości to niewiele ale dobry artysta wie kiedy powinien swoje dzieło zacząć i kiedy powinno się kończyc.Dziękuję więc, że nie ma na tym albumie dodatków muzycznych, które często potrafią zepsuć klimat albumu. Jadis tą płytą utarł mi nosa gdy już w zasadzie postawiłem krzyżyk nad twórczością grupy. On wydał doskonały album, jednocześnie nie zaoferował na nim nic nowego. Po prostu wreszcie udało się Gary'emu pogodzić urodę parti śpiewanych z melodiami swojej gitary co nie zawsze szło mu w przeszłości. Stąd też tak udany album. Zaś "More Than Ever" jest jego największą ozdobą i rzeczą tak piękną, że na nowo potrafiącą przywrócić wiarę w Chandlera jako najlepszego romatycznego gitarzystę w świacie art rocka.

.
Gary Chandler podczas sesji w studio nagraniowym - gra motywy z "More than Ever"

Zachęcam również do poczytania co na temat tej płyty miał do napisania swego czasu  Nawiedzony



niedziela, 21 kwietnia 2013

Plany, plany, plany i.... czas

Na fotce kilka wybranych, oczekujących na opisanie tu na blogu płyt 

Zbieram się do pisania już od kilku dni i coraz trudniej jest mi tak z marszu sklecić coś sensownego.Tematów nie brakuje mi. W poczekalni tkwi mnóstwo płyt, które nabyłem w ostatnich kilku miesiącach a przecież i starsze pozycje zalegające na półkach lub na gramofonie czy odtwarzaczu także pozostały przeze mnie nietknięte a powinny już dawno zaistnieć tu na blogu.Z niektórymi pozycjami płytowymi mam problem bo tak do końca nie wiem co o nich napisać. Nie chcę bowiem powielać do bólu tego co wypisują inni a trudno mi się ustosunkować do nich bardziej osobiście stąd nie ma w recenzjach albumów które są klasyką rocka przez duże "K" , które posiadam w kolekcji ale o których nie mam ochoty pisać. Przykładem niech będą płyty Led Zeppelin czy Pink Floyd. Z nie każdą płytą również wiążą się u mnie osobiste refleksje. Czasami pomijam pisanie recenzji pewnych płyt do których nie czuję się upoważniony by cokolwiek pisać. Zdaję sobie sprawę ,że sporo płyt znam tylko od strony słuchowej i w chwili opisywania takiej właśnie pozycji lepiej znający temat mogliby tylko z politowaniem pokręcić głową nad stertą moich "wycieczek" słownych.By sprawę postawić jasno oprócz płyt starszych zdarza mi się nabywać płyty świeże. Częśc z nich posiada już swoje opisy i to nawet na blogach zaprzyjaźnionych więc by nie powtarzać po kolegach pomijam je. Nie oznacza to jednak, że nie posiadam własnych egzemplarzy i że w bliżej nieokreślonej przyszłości nie wyciągnę rąk i po te płyty by coś od siebie dodać. Tylko by to ewentualne "dodać" miało sens potrzebuję trochę czasu. Oprócz tych co czekają na moje "osłuchanie się"   spokojnie w kolejce  czekają oczywiste oczywistości czyli płyty: Yazoo, Kajagoogoo, Limahl, A flock of seagulls, Alphaville, Transvision Vamp, Tears for Fears, Thompson Twins, The Twins, Mr Mister i jeszcze z naście (a może i dziesiąt) innych pozycji z okresu ósmej dekady. A przecież chcę tu na blogu jeszcze zamieścić recenzje wszystkich albumów the Beatles i dodać trochę postów "edukacyjnych" o historii rock n rolla by przywrócić trochę popularności takim wielkim postaciom jak: Larry Wiliams, Cohran, Gene Vincent etc...

Również pali mi się do napisania o grupie Renaissance a zwłąszcza o ich płycie z 1975r czy innym coraz bardziej pomijanym przez młodzież klasyku zespołu Iron Butterfly. Marillion zresztą w kolejnej pozycji też leży i czeka na moje "zmiłuj się i wreszcie coś napisz"

Co do pozycji nowszych to z pewnością napiszę o nowym albumie grupy Jadis i zapewne czas najwyższy spłodzić coś na temat płyt takich grup jak Pendragon, Blackfield, RPWL, Mostly Autumn, Stratovarius, Nightwish, Alice Cooper czy Asia. Oczywiscie to nie wszystkie pozycja jakie kupiłem w ostatnich dwóch latach z kręgu nowych wydawnictw ale na tyle trafiły akurat te do mojej głowy, ze czas się w końcu do nich publicznie odnieść.

Tak więc sami widzicie, że zapału posiadam sporo. Płyt na półce również. Gorzej jest z czasem. Trudno tak  po kilkunastu godzinach spędzonych w pracy odpalić kompa i zacząć pisać o czymś pięknym. Prędzej w takich momentach powstałyby kolejne wpisy z cyklu "przemyslenia jadisa" w których to od moich słów padałyby setki trupów, glównie decydentów jakimi jestem otoczany. Myślę że nawet Macierew... w swej nienawiści okazałby się przy moich wpisach zwykłym pionkiem. Lepiej wiec odczekać z tym pisaniem do odpowiedniej chwili. Zbieram teraz siłę i ochotę i niebawem poklikam już konkretniej.

Jako załącznik dodaję proste wytłumaczenie wszelkich bolączek naszego kochanego kraju. Autorstwo - oczywiście A. Mleczko. 


piątek, 5 kwietnia 2013

Trzy płyty rock n rollowe wydane w Polsce lat 70tych

Sponsorem dzisiejszego tekstu są trzy stare płyty
wydane w Polsce.
(Tekst przydługawy więc kto nie lubi niech nie czyta.)

Dziś zafunduję sobie podróż do dzieciństwa, czyli okresu (wczesnej) podstawówki. Wtedy to pojawił się u nas w rodzinie pierwszy gramofon stereo.Do tej pory w szafie tkwiło coś na wzór Bambino nie nadające się do czegokolwiek, no chyba że na karuzelę dla żołnierzyków.Adapter pojawił się na gwiazdkę z pierwszą moją osobistą, własną płytą.Był to Longplay Karela Gotta, na okładce której widnieje sam artysta trzymający tulipana a zawierał on przebój "Lady Carnival".Piszę w czasie przeszłym bo nie posiadam już go.Widząc moje rozmiłowanie do słuchania muzyki rodzice w niecały rok później nabyli kolejny adapter WG 500 Stereo. Wzmacniacz lampowy o mocy chyba 5 watt potrafił zrobić trochę hałasu. Do niego posiadałemm kolumny zrobione przez mojego ojca - aletronika amatora. Adapter posiadał bajer a mianowicie zmieniarkę do płyt. Wkładka choć jeszcze piezoelektryczna ale dzięki ciepłemu wzmocnieniu lampowemu potrafiła przenieść dobrą dynamikę. Dzięki usłudze You tube mogę go nawet tu przedstawić na filmiku.


Gramofon WG 500 Stereo
(filmik pochodzi  z you tube z konta antonibak - dziękuję za ...)

Ten adapter dzielnie spełniał swoją rolę aż do roku 1986 gdy zastąpiłem go tworem produkcji krajowej a mianowicie zestawem stereo o nazwie Polonez DSS-361. Twór ten łączył ze sobą adapter z wkładką piezoelektryczną z magnetofonem stereo i radiem ze wzmacniaczem. Moc miał chyba w granicach 15 watt.Kilka lat wcześniej co prawda skompletowaliśmy rodzinnie całą wieżę HI FI Diorowską ale ona stała w pokoju u rodziców. Polonez Stereo był moim pierwszym osobistym sprzętem "wyczynowym". Przetrwał kilka lat aż z głupoty wydałem go w latach 90tych komuś w prezencie. (dziś ponoć w dobrym stanie egzemplarz to rarytas)

Polonez Diora DSS-361

Rozpisałem się o tym sprzęcie a zamiar mam przecież opisać coś zupełnie innego. Wraz z pojawieniem się adapteru* pojawiły się też pierwsze płyty. Nic wyszukanego jak na dzisiejsze standardy ale wtedy dla mnie dziewięciolatka to były muzyczne petardy. Płyty nabywał głównie mój brat będący o osiem lat starszy ode mnie.Ja dołączyłem ciut, ciut później z tym zbieractwem.Do dziś pamiętam naszą ówczesną płytotekę, która prezentowała się bardzo skromnie.Błyszczącymi pozycjami były tylko trzy single: T Rex - I love to boogie, Erica Carmena - I By myself oraz coś co poszukuję by sobie odtworzyć to moje byłe "posiadactwo" -  "Rah Band - Church". Reszta płyt to wydawnictwa nasze krajowe ale gwiazd zagranicznych. Nie będę ich wymieniał. Każdy kto pamięta zaopatrzenie sklepów muzycznych w 1977-1980 wie co było, co się trafiało a co było spod lady. Tych spod lady oczywiście nie miałem.Karela Gotta (moją pierwszą płytę) bardzo szybko porzuciłem na rzecz trzech albumów składankowych i o nich właśnie dziś pomimo tak długiej przedmowy mam zamiar napisać.


Jak to mówią na bezrybiu i rak jest rybą. Nasz kraj nie rozpieszczał nas pozycjami z pierwszej ligi muzycznej zachodu. Nawet te drugoligowe pozycje nie trafiały na półki. Za to potrafiono wydać coś co dziś uznaję za swego rodzaju fenomen.W latach 70tych bardzo prężnie  odrodził się w Europie zachodniej klasyczny rock n roll. Nazwano to wówczas Revival czy coś w tym stylu.Wraz z tym ruchem pojawiła się cała scena z zespołami neo rockabilly. Niektóre grupy nawet osiągały sukcesy na listach przebojów konkurując z gwiazdami rocka i popu.Powstało w tym okresie mnóstwo nowych standardów muzycznych bliźniaczo podobnych do tych z okresu Gene Vincenta czy Buddy Hollego.Zespoły rock n rollowe tej nowej fali dzieliły się na dwie grupy. Te które docierały do szeroko pojętej pop-kultury. Może kilka przykładów : Showaddywaddy, The Darts, Mud , Rocky Sharpe & The Replays, Kim & the Cadillacs, Sha na na etc oraz te ciut mniej jak: Matchbox, Flying Saucers, The Pirates, Shakin Stevens & the Sunsets (tak o tego chodzi tylko wtenczas jeszcze nie tak popularnego i z repertuarem bardziej rockabilly). Właśnie tych bardziej niszowych wykonaców,dzisiaj bardzo cenionych w kręgach rockabillowców nasze Polskie Nagrania Muza wydały na płytach.Te trzy pozycje to: Składanka "Rock 'n' roll (Muza sx1630) Flying Saucers "Diana and other hits from 60-ties" (Muza sx 1677) oraz Składanka "Rockin' with rock house"( pronit sx1021) Ta ostatnia może najmniej wspólnego ma ze sceną fatyczną rockabilly bo zawiera zręcznie zrobione covery z klasyki rock n rolla ale jako kopalnia standardów tamtej ery w owych czasach spełniała swoją rolę.Te dwie pierwsze to jednak pierwsza liga rockabilly lat 70tych.Już w latach 80tych pojawiła się jeszcze jedna składanka jako kontynuacja tych wspomnianych "The best of British rockabilly.Te trzy płyty stały się moim pierwszy elementarzem muzycznym.To dzięki nim zaszczepiłem w sobie estetykę rock n rolla. To dzięki nim w niedalekiej przyszłości zacząłem chłonąć wszystko inne.Co zawierają od strony muzycznej te płyty.Flying Saucers to dziś już legenda sceny rockabilly. Nqa albumie zamieszczono głównie standardy z początku lat 60tych i późnych 50tych. Mamy więc w ich wersji Oh Carol Neila Sedaki i nieśmiertelną "Dianę" Paula Anki. Mamy zgrabne "Be bp a lula" Vincenta, "Jenny Jenny" Cochrana no i "Johny B Good" Chucka Berrego.Znajdziemy też "Fish on the line" oraz "Keep on comin'" autorstwa lidera grupy Flying Saucers.Zwłaszcza ten drugi numer uważany jest już jako standard neo rockabilly.Autorzy tego wydawnictwa w opisie nie kryją tego, że celem ich było przypomnienie znanych piosenek a nie szukanie odkrywczych interpretacji. Ten longplay jest jednym z bardziej niedocenianych polskich wydawnictw i z pewnością sporą ciekawostkę musi stanowić dla rzeszy fanów rockabilly na całym świecie.Osobną kwestią jest to, ze wykonawcę tych piosenek mało eksponuje się na okładce i tylko nadruk mało widoczny zdradza kto się kryje za tymi wykonaniami.


Co do składanki "Rock 'n' roll. Z tego co wiem doczekała się ona dwóch wznowień, choć kolor labela może mylić. Widziałem już tą płytę z labelem Muzy w kolorze czerwonym, niebieskim, żółtym i grafitowym.Stronę A otwiera Shakin Stevens and the Sunsets w łączonych piosenkach "It's rock n roll" i "I Told you so". Choć przewinęło się sporo płyt Shakina przez moje ręce to póki co tylko na tej składance spotkałem te piosenki. Na stronie B znaleźć można jeszcze jeden z pierwszych przebojów którym się Shakin lansował "Sexy ways". Standard ale w jego wykonaniu ten numer brzmi według mnie najlepiej, zupełnie jakby to on był jego autorem.Znajdziemy też ponownie grupę Flying Saucers w swojej kompozycji "Keep on coming" oraz dość unikalną rzecz a mianowicie "The south's gonna rise again" - rock n roll Jesse James'a z 1958r dziś już zupełnie zapomniany.Poza tym trochę klasyki w nowych odsłonach jak chocby "My bucket's got a hole in it" zaśpiewany przez Freddie "Fingers" Lee a wcześniej znany raczej z wersji Ricky Nelsona jak i doskonały "At my front door" w wykonaniu The Darts.Również w wykonaniu tej grupy usłyszeć tu można swingujący w atmosferze gangsterskiej "Love bandit" - kapitalna rzecz.Do całości swoje trzy grosze dorzuciła grupa Matchbox dwoma pozycjami "Make like rock n roll" oraz "Wash maschine boogie" By już nie rozpisywać się dodam jeszcze dwóch artystów odciskający swoje pięno na muzyce tej płyty, czyli zespoły The Pirates o którym może kiedyś przy okazji recenzji płyty jeszcze kliknę oraz Chas and Dave and Friends, którzy to umieścili tu bardzo niespotykaną i fajna interpretację pierwszego hitu Presleya "That's alright mama".

Te trzy płyty przecierały szlak dla innych z których większość ukazywała się już w latach 80tych i z tego co pamiętam tylko nieliczni głównie miłośnicy gatunku rockabilly (bardziej lub mniej świadomi co do samego nazewnictwa) potrafili okazać nimi zainteresowania.Do nich należały choćby płyty grupy The Whyos (kapitalne neo rockabilly) oraz niemiecka grupa anglojęzyczna The Continentals. Szkoda, że nikt wtedy nie wpadł na pomysł wydania Stray Cats.. no tak Stray Cats było nas topie w Europie i drogie.

 *(umownie sobie zacząłem kiedyś nazywać adapterami to co miało wkładki zwykłe a gramofonami te które potrzebowały przedwzmacniacza - wiem że to błąd bo inną genezę ma nazwa adapter ale tak łatwiej mi było roboczo rozgraniczać te dwa rodzaje sprzętu)

środa, 3 kwietnia 2013

Aldo Nova - Blood on the Bricks (1991) - recenzja


Aldo Nova postać tego artysty w moim odczuciu mało popularna u nas w kraju a zasługująca na sporą uwagę. Zwłaszcza dla licznych fanów talentu Jon Bon Joviego.To nie przypadek, że właśnie tego muzyka wymieniam jako odnośnik muzyczny w przypadku omawianej tu płyty. Bon Jovi odpowiada na tym albumie praktycznie za wszystko i muszę oddać szczerze, że zrobił dla swego kumpla z Kanady wielki prezent. Płyta firmowana jako Aldo Nova to w najczystszej postaci doskonały album Bon Joviego. Śmiem twierdzić , że to najlepszy album jaki Jon Bon Jovi nagrał. Z pewnością Aldo Nova dorzucił swoje do całości i gdyby tak zabawić się w śledztwo to być może i trochę przeceniam wkład Joviego w tą produkcję. Niemniej jeśli to Aldo mial więcej tu  "do gadania" niż myślę to zrobił to w mistrzowskim i zarazem identycznym stylu do tego jaki znamy z płyt tego pierwszego.

Warto na samym początku zapoznać się z okładą płyty. Jedna z ładniejszych jakie widziałem. Wkomponowana w ceglany mur gitara typu Gibson Les Paul  robi piorunujące wrażenie.Na rewersie mamy postać Aldo Novy w charakterystycznej fryzurce typu pudel rock. Przy informacjach odnośnie "listy płac" wytłuszczonym drugiem widnieją napisy nie dające żadnej wątpliwości kto się na tym albumie kryje i za czym. Zacznimy więc od tych wiele wyjaśniających informacji. Produkcja i aranżacja wszystkich piosenek Aldo Nova i Jon Bon Jovi. Wszystkie piosenki skomponował i napisał tekst duet Aldo Nova i Jon Bon Jovi z wyjątkiem ostatniej piosenki, której całe uznanie za kompozycyję spada tylko na Aldo Nova. Skorzystano na płycie również z niewielkiej pomocy dwóch panów z kanadyjskiej formacji metalowej Sword (piosenki "Someday" oraz "Young love"). Mamy też informację, że za autorstwem tej wspaniałej okładki kryje się talent Johna Scarpati, który to na koncie ma wiele podobnych projektów ( międy innymi : Roll the Bones - Rush, Goodnight L.A - Magnum, Deadly Sting: The Mercury Years - Scorpionsów i można by tak jeszcze z czterdzieści kilka pozycji wymienić - odsyłam zainteresowanych do wikipedii).Całość materiału zgrał i nadał odpowiedni szlif Bob Ludwig (postać bardzo znana w świecie masteringu muzycznego) 

Jaka jest muzyka na tym albumie ? Na wskroś rock n rolowa i to nie pod względem tylko niepokorności. Otwierający całość tytułowy numer "Blood on the Bricks" od pierwszych chwil nabija typowy rock and rollowy rytm co w połączniu z ostro brzmiącymi gitarami i pulsującym basem daje efekt rockowej petardy. Aldo już na wcześniejszych płytach dał się poznać jako sprawny gitarzysta a tutaj tylko potwierdza to, że wie do czego służy ten instrument i jaka powinna być jego rola w utworze rockowym.

 Aldo Nova - Blood on the Bricks (oficjalny klip)

Kolejna pozycja "Medicine Man" to już rifowe granie, nie mniej przebojowe od tytułowej kompozycji.Czuć w tej kompozycji rękę Bon Joviego i to z okresu płyty "New Jersey". Może to skojarzenie u mnie pojawiło się z uwagi na piosenkę "Bad Medicine" tak jakoś kojarzącą mi się i po tytule i po pewnym podobieństwem aranżacyjnym właśnie z tą tu zamieszczoną.Następujące po nim "Bang Bang" to kolejny chwytliwy kawałek pełen energii z melodyjnym, przebojowym refrenem.Czwarty kawałek dopiero pozwala złapać pierwszy oddech spokoju. "Someday" to typowa ballada metalowa.Jak dodamy do jej opisu to, że nic gorszego Jon Bon Jovi nie umieścił do tej pory na swoich autorskich płytach to rekomendacja będzie juz pełna. Spokojnie ta piosenka mogła by stanąć w szranki z np "Always" z solowej płyty Jon'a. Strone A na winylu kończy "Young Love". Kolejna urocza kompozycja ze wspaniałą melodią. Stronę B rozpoczyna energiczny "Modern Love", który może najmniej mnie przekonuje ze wszystkich zawartych piosenek na tym albumie ale trudno mu odmówić żywiołowości i ładnej melodii. Być może moje brak przekonania spowodowane jest tym, że wcześniejsze pięć piosenek było wybitnie dobrych i bardzo szybko wpadających w ucho. Z tą jest już trochę słabiej. Kolejne "This Ain't Love" chwyta dopiero gdy refren pojawia się po raz kolejny.Przynajmniej ja doceniłem ten numer z pewnym opóźnieniem.Tak to już bywa na płytach zawierających genialny materiał muzyczny, że siłą rzeczy coś co byłoby niewątpliwym ozdobnikiem na płytach dobrych na wspaniałych traktowane jest trochę po macoszemu. Mniejsza już o to, bo gusty są przecież różne, tym bardziej że tuż za chwilę pojawia się mój obecny faworyt z tego albumu a mianowicie utwór "Hey Ronnie (Veronica's Song)". Typowa ballada Bon Joviego. Tytuł mnie na tyle zaintrygował, że  zagłębiłem się w tłumaczenie tej piosenki. Niestety moje domysły nie potwierdziły się. Piosenka jest wspomnieniem dawnej przyjaźni a może nawet i miłości do dziewczyny poznanej na stacji benzynowej.Mnie ten tytuł ciut zmylił z uwagi na połączenie dwóch imion Ronnie i Veronica. Do tej pory tylko w jednym przypadku istnienie tych dwóch imion razem ze sobą dla mnie miało wspólny mianownk. Była nim osoba Ronnie Spector której prawdziwe imię brzmiało własnie Veronika a znana w świecie była jako główna twarz grupy The Ronnetes. Ale to taka moja prywatna "wycieczka" nadinterpretacyjna nie potwierdzona niczym w tekście tej piosenki. Płytę kończą dwie przepięknie melodyjne piosenki z pazurem rockowym "Touch madness" oraz rock and rollowy  "Bright Light".

Słuchając całości sprawia ten album wrażenie jakby to była kolejna pozycja z dyskografii Bon Jovi. Dziwne to nie jest, bo przecież Jon Bon Jovi to tworzył i zapewne swoim wokalem wspierał Aldo Nove. Jak na rok 1991 płyta jest dość typowa bo był to szczyt popularności takiego grania. Dodajmy, że grania w Ameryce ale i u nas w Europie sporo takiej muzyki było popularne.Nie pamiętam z tamtych lat bym wtedy znał tego artystę.Były to początki MTV w Polsce i pamiętam, że śledziłem wszystkie klipy rockowe a nawet jeszcze zgrywałem na magnetowid co ciekawsze kawałki.Niestety postać Aldo Novy dotarła do mojej świadomości dopiero z początkiem lat dwutysięcznych i to za sprawą wcześniejszej płyty,zdecydowanie mniej fajnej jak dla mnie. Współpraca z Bon Jovi'm dla Aldo Nova była według mnie tak samo efektywna jak przygoda Alice Coopera z Desmond'em Child. Po prostu obaj panowie trafili na siebie w odpowiednim czasie i miejscu i stworzyli razem coś wspaniałego, coś co miłośnicy muzyki nie pomijają chcąc posłuchać czegoś z pazurem a przy tym bardzo melodyjnego.Prywatnie dla mnie jest to najlepsza płyta Bon Jovi ale firmowana i zaśpiewana przez Aldo Nova.

Strona A

"Blood on the Bricks" – 4:54
"Medicine Man" – 4:49
"Bang Bang" – 4:27
"Someday" (Bon Jovi, Richard Hughes, Nova) – 5:08
"Young Love" (Bon Jovi, Nova, Jim Vallance) – 4:16

Strona B 

"Modern World" – 4:33
"This Ain't Love" – 5:05
"Hey Ronnie (Veronica's Song)" – 4:45
"Touch of Madness" – 4:24
"Bright Lights" (Nova) – 6:20

wersja japońska tego wydania zawiera jeszcze "Dance Of The Dead" - 4:14

Front okładki w pełnej krasie autorstwa John Scarpati