czwartek, 28 lutego 2013

Wartość płyt - myśli nieuczesane

Do napisania tego tekstu skłonił mnie wpis Negative'a na blogu Czarne słońca. Poruszył on kwestię białych kruków płytowych oraz w ogóle problem popytu na wydawnictwa muzyczne.Wiadomo, że popyt w pewnym sensie kształtuje podaż. Brak poszukiwanych pozycji na rynku winduje cenę. Zależności są bardzo proste a sama teoria jest w każdym podręczniku od ekonomii.Mogło by się więc wydawać, że zakup płyt limitowanych to dobry interes. Otóż nie zawsze i nie do końca takie twierdzenie jest prawdziwe. Kolekcjonowanie płyt tym się różni od numizmatyki czy filatelistyki, że data wydania i unikalność na rynku wtórnym wcale nie musi przekładać się na ceny aukcyjne.Dla zbieracza znaczków czy monet zawsze wzyznacznikiem bedzie ilość istniejących egzemplarzy danego okazu.Rynek płytowy rządzi się innymi czynnikami.Główną wartością jest moda na daną muzykę czy artystę. Modę zaś tworzymy my wszyscy słuchający muzyki.Najaktywniejsza grupa kolekcjonująca płyty to przeważnie ludzie w przedziale wiekowym 20 - 50 lat. Siłą rzeczy dla tych osób cennymi płytami będą wszystkie te, które zawierają muzyczny materiał przez nich preferowany. Pewnym wyjątkiem mogą okazać się pozycje uważane za tzw klasykę. Za przykład niech posłużą płyty Beatlesów, które pomimo olbrzymich nakładów i wznowień cały czas trzymają cenę powyżej średniej.Podonie ma się z innymi wykonawcami, którzy przez lata dorobili się statusu uznanych gwiazd a ich wydawnctwa są nie wznawiane (sztucznie tworzony popyt).Odrębną grupą płytowych białych kruków są wydawnictwa trafiające do upodobań niszowych będących cennymi okazami tylko i wyłącznie dla "mocno zainteresowanych" Do czego zmierzam ?

Płyty posiadają wartość niestałą. Wystarczy, że z jakiegoś powodu ubędzie fanów danego artysty i jego płyty i to nawet bardzo unikalne całkowicie stracą na wartości.Najbezpieczniejsza jest póki co grupa ludzi słuchająca i kolekcjonująca muzykę rockową bo ta póki co zmienia się powoli a artyści potrafią być atrakcjni dla kolejnych pokoleń. Gwarantuje to w jakiś sposób stały popyt na ich wydawnictwa.Tylko na ile możemy być dziś pewni, ze grupy pokroju Led Zeppelin czy Deep Purple za lat 20 będą jeszcze słuchane ?Dziś wydając krocie na pierwsze wydania klasyków rocka wcale nie mozemy być pewni, czy za owe dwadzieścia lat ktoś będzie jeszcze zainteresowany posiadaniem tych unikatów.Dziś unikat wydawniczy tych zespołów robi wrażenie na zbieraczach bo każdy z nas nosi te grupy w serduchu. Ciekawe czy takie same wrażenie zrobiło by na nas pierwsze wydanie płytowe jakieś popularnej orkiestry swingowej ? Kiedyś to była bardzo popularna muzyka ale ludzie nią zafascynowani dziś mają po 90 lat lub już nie żyją.Dla kogo więc taka płyta bedzie cenna skoro jedyną jej wartością jest data ukazania się ? Kto wyda fortunę na coś czego nie cenni od strony artystycznej ?

W ostanich czasach wróciła moda na płyty winylowe. Każdy szanujacy się słuchacz muzyki w Polsce typu "oldschoolowiec" dokonuje zakupu gramofonu i to koniecznie produkcji krajowej. Ubzdurali sobie niektórzy, że prawdziwe piękne stare brzmienie można uzykać tylko stosując sprzęt w tamtych czasach popularny.Zrodził się więc popyt na przecietne gramofony produkcji krajowej typu Daniel czy nawet ponoć doskonałe (o zgrozo jacy ludzie są naiwni) Adamy. Osiągają one na aukcjach ceny przewyższające doskonałe produkcje firm: Della, Sony czy Technics. Czasami mam wrażenie, że dobry model Thorentsa czy Maranza kupiłbym taniej.

Sztucznie zawyżony cenowo na aukcjach dobry gramofon produkcji polskiej Adam
(zdjęcie "grzecznośiowo zapożyczone" z jakeś aukcji)

Na półce oczywiście musi ten snob muzyczny mieć podstawowe pozycje z klasyki rocka bo jak później spojrzeć w oczy znajomym skoro nie będzie tam nic z elementarza rockowych wykonawców.To akurat mnie nie boli bo gdzieś mam motywację gdy w grę wchodzi utrzymanie popularnosci naprawdę dobrych dzieł rockowych.W pewnym sensie takie działanie podbija popyt a tym samym cenę dla tych, którzy chcą nabyć daną pozycję z miłości do tej muzyki a nie tylko chęci pokazania się, ale co tam niech im będzie. Ci sami ludzie wchodząc w okres kryzysu wieku średniego nagle pragną mieć na winylowych płytach albumy, które pamiętają z lat swojej młodości. W Polsce nagle na tej fali wzrosło zainteresowanie maksisinglowymi wydawnictwami z kręgu muzyki Italo Disco (nie wszyscy to dostrzegli - zwłaszcza Ci nie śledzący aukcji). Mam okazję czasami czytać donosy ludzi zainteresowanych tym gatunkiem o cenach. Niektóre pozycje osiągają ceny przekraczające kilkaset złotych i więcej. Zastanawia mnie co się stanie gdy wielbiciele tego stylu przekroczą wiek kryzysowy i nagle stracą zainteresowanie zbieractwem ? Czy też na przykłąd po ich śmierci wnuczęta chcąc spieniężyć kolekcję płyt dziadka będą mogły liczyć na to, że w ogóle uda im się sprzedać jakiegoś singla z muzyką italo disco ? Sprzedać to mało powiedziane.Otrzymać za niego kilkaset złotych ? Skoro już dzisiaj wiekszość tych wykonawców jest nieznana. Kto wyda kasę na coś czego w ogóle nie zna ? do tego będącego zupełnie oderwanym tworem muzycznym z zamierzchłej epoki.Mam wrażenie, że pewne gatunki muzyczne dziś trzymające jeszcze wielką cenę na aukcjach już niebawem polecą na łeb i szyję.Prawda o rynku wtórnym lub nazwijmy to aukcyjnym jest taka, że dopóki żyć będą ludzie którzy danego artysty słuchają dopóty jego płyty będą miały wzięcie. Dziś inwestycja w płyty jest dobrym interesem jeśli założymy że okres inwestycyjny pokryje się z okresem życia ludzi słuchających danego wykonawcy.W przeciwnym razie nasza kolekcja dziś warta małą lub nawet dużą fortunę po latach staną się tym samym co stare gazety. Posiadać będą wartość histroyczną ale mało kto będzie zainteresowany ich kupnem.

Fragmenty z zawartością jednego z ... moich regałów (akurat ten jest z cd).
Strach Pomyśleć,  że w przyszłości  może okazać się to wszystko zwykłymi
nic niewartymi przedmiotami

Czy dla naszych dzieci płyty winylowe z muzyką z lat 70 czy 60 tych posiadają jakąś wartość ? Myślę, że nie a jeżeli tak to tylko dlatego, że jeszcze żyją osoby które chętnie by to od nich kupiły. Gdy zabraknie takich kupujących zbiory płyt przestaną być zbiorami a staną się stertami płyty. Dlatego zazdroszczę filatelistom i numizmatykom. Oni ze swoich zbiorów potrafili na swiecie stworzyć system na równi cenny co złoto. Wojny nawet nie potrafiły zachwiać systeme wartości okazów. W przypadku płyt by coś straciło na wartości wystarczy popadniecie w niełaskę u słuchacza. Bo kolekcjoner płyt to przede wszystkim miłośnik muzyki a dopiero później pasjonat jej nośnika.

Pominąłem całkowicie kwestię cen płyt  naprawdę kolekcjonerskich wartych dziesiatki tysięcy dolarów, zazwyczaj będących poza mozliwościami. W tekście poruszam się po przykładach zbiorów płyt takich typowych dla przeciętnego kolekcjonera. Bo wartosć nawet kilkuset złotych sami przyznacie, jest ceną do zapłacenia, kosztem wyrzeczeń ale jednak osiągalną.

Kolekcja ? Czy już może choroba ?
(zdjęcie "zapożyczone" z netu)


Tekst powyższy częściowo zaczerpnięty z autopsji. Kto wie czy nie jestem sam takim snobem muzycznym o jakim wspominam z kpiną. Mam jednak przewagę nad tymi opisywanymii. Ja o tym wiem, że jestem - Oni raczej nie.

poniedziałek, 18 lutego 2013

Pendragon - Window of Life (1993) - recenzja



Omawianie na blogu płyt powinienem swego czasu rozpocząć właśnie od tej płyty. "Window of life" wyostrzyła ona bowiem moje zmysły postrzegania muzyki i z pewnością należy do płyt mego życia. Stało się to w okolicach 1999r za sprawą wiadomej audycji nadawanej o 22 w każdą niedzielę na falach radia Afera z Poznania. Jak widać dość późno, bo aż po siedmiu latach od jej ukazania się. Oczywiście były już u mnie zalążki takich klimatów. W końcu grupa Marillion w latach osiemdziesiątych w niejednym z nas wyrządziła sporo zamieszania, również i u mnie. Płyta którą chcę przedstawić jest w pewnym stopniu powiązana klimatem z zespołem Fisha i spółki. Jaka jest ta płyta, skoro to właśnie ona a nie np. "Miceplaced Childhood" marillionów zrobiła na mnie większe wrażenie. Album rozpoczyna się gitarowym intrem, żywcem przeniesionym z klimatów Pink Floyd. Podobno jest tam sporo bezpośrednich zapożyczeń ale moje ucho niestety nie wychwyciło kopii jeden do jeden.Jest w nim wyczuwalna za to olbrzymia Floydowska przestrzeń. Gitara brzmi tkliwie i sprawia jakby płynęła do naszych uszu z oddali. Nie ma w tej solówce wirtuozerii za to jest piękno i wyczucie. Intro płynnie przechodzi w utwór "The Walls of Babylon" i jest to utwór, który daje już właściwe spojrzenie na to co zawierać będzie dalsza część materiału. Przepiękne smaczki muzyczne pojawiają się w każdej kolejnej sekundzie tego utworu. Swego czasu w Eskulapie właśnie tą kompozycją grupa rozpoczynała koncert. Podobnie zresztą jak na DVD Concerto Maximo. Kolejna pozycja na płycie to "Ghosts". Rozpoczyna się romantycznie brzmiącym fortepianem i melodią jaką nie powstydzili by się najlepsi romantycy muzyki klasycznej. Keybordzista Clive Nolan we fragmencie tego utworu gra bardzo podobnie do tego czym ujmował nas Marillion ale sporym nadużyciem będzie twierdzenie, że to kopia tamtego stylu. Kwestią wartą sporej uwagi są idealnie powiązane z muzyką teksty, pełne poetyki, nadające całości wręcz baśniowy klimat. Może pozwolę sobie tu przytoczyć tłumaczenie pierwszej zwrotki  z piosenki "Ghosts"

Mogłem być aktorem,
Mogłem być czymkolwiek
Po prostu słuchać jak serce samotnego śpiewa,
I Twój gościnny świat.
Jako, że mieszkasz w swych snach,
Jesteś jak porcelanowa lalka i bujany domek.
Robi się trudniej by krzyczeć.
Ale gdy stoję na pustej scenie,Z tym mym martwym bożkiem,
To tutaj moje historia będzie opowiedziana,
I pozwól jej biec.

Twórco snów, patrzysz przez okno,
Zbawco, patrzysz przez okno,
Marzycielu.


Pendragon - Ghosts (koncert w Katowicach 2011r)

Prawie osiem minut Pendragon wprawia nas całkowicie w niebiańskie wręcz zauroczenie tą piosenką (Ghosts) ale musimy zejść na ziemię i to już przy kolejnej, czyli trzeciej kompozycji. Powrót na ziemię fundujemy sobie głównie po to by nie doznać urazu, gdyż  w utworze  "Breaking The Spell" powalimy się na kolana. Kompozycja na wskroś idealna. Zero zbędnego dźwięku. Tylko piękno i atmosfera, którą grupa na tym albumie buduje wręcz znakomicie. Jeśli wydaje nam się, że już  Pendragon po tym utworze nie przeskoczy poprzeczki jaką sobie ustanowił to jesteśmy w błędzie. Pojawia się bowiem piosenka lub bardziej suita "The Last Man on Earth". Gdyby ta piosenka pojawiła się w początku lat 70tych, była by dziś jednym z największych klasyków. Napisać o niej, że jest piękna to tak jakby ją nie docenić. Zmiany rytmu, klimatu, baśniowy tekst. Zbudowana jest ta kompozycja z trzech części. Pierwsza roboczo nazwana "Skylight", rozpoczyna ona i kończy utwór.Środkowy fragment o wiele żwawszy. Mistrzowski popis perkusisty i klawiszowca. Kompozycja trochę układem przypomina mi konstrukcje hitu Led Zeppelin "Stairway to Heaven", gdzie mamy początek, rozwinięcie, zmianę tempa i powrót w końcówce do motywu pierwszego. Dla mnie jest to absolutny numer jeden tej grupy. Czternaście minut i czterdziesci sekund czarowania dźwiekiem.Warto wspomnieć o specyficznym hołdzie jaki w tym utworze Nick Barett złożył członkom grupy  The Moody Blues. Bardzo zręcznie wplótł on do tej kompozycji nieznaczny aczkolwiek bardzo charakterystyczny motyw muzyczny pochodzący z piosenki  "New Horizont" z 1972r autorstwa Justina Haywarda i to wraz z nieznacznie tylko zmienionym tekstem. 

To jeszcze nie koniec moich zachwytów nad tą płytą. W kolejce bowiem czekają jeszcze dwie kompozycje. Pierwsza to "Nostradamus", która nie dość, że wspaniale wtapia się w całość albumu to jeszcze stanowi o jego całym uroku.Nie wyobrażam sobie bowiem by po przecudnym "The Last man on Earth" mogło byś na tej płycie coś innego. Trudno w ogóle na tej płycie wskazać choć kilka sekund przeciętniactwa.Ta płyta to dzieło muzyki rockowej i objawienie w pełnej krasie talentu Nicke'a Baretta, Cliva Nolana i Petera Gee. Tą płytą grupa Pendragon dopełniła wszystkie wcześniejsze dzieła mistrzów art rockowego grania. Jeżeli zachwyca nas malowanie dźwiękiem poprzez gitarę solową w stylu Camel czy Marillion to tutaj otrzymujemy to. Jeśli zachwycają nas Fishowskie teksty pełne poezji i osobistych emocji to w "Window of  life" także to odnajdziemy. Jeśli lubimy rozbudowane brzmienia klawiszy również tutaj je usłyszymy. Nie dość, że to tu wszystko odnajdziemy to jeszcze w jakości bijącej pierwowzory.Pewnie znajdą się tacy co powiedzą, że moja opinia o tej płycie to "bicie piany" i że to co na niej jest już było wcześniej u innych słyszane.Że całość trąci wtórnością. Być może te wszystkie smaczki muzyczne były prędzej stosowane przez innych artystów ale nie były nigdy tak znakomicie splecione w jedną całość. Jeśli Barett czerpał przy tworzeniu tego albumu z pomysłów innych to uczynił to po mistrzowsku i stworzył tym samym nową, już swoją własną jakość.


Na zakończenie "Am I Really Losing You". Najbardziej romantyczny utwór tej płyty, przepełniony tęsknotą i miłością.Kończy się on dość prostym ale i bardzo urzekającym motywem granym na gitarze.Całość kompozycji to kolejny hołd tym razem dla grupy Yes.Tutaj nie da się ukryć wpływu yesowskiej kompozycji "Gates of Delirium" na całość utworu. Praktycznie same nawiązania. Nawet można by określić "ostatnią kompozycję na tym albumie jako rodzaj wariacji na temat tego co nagrała ekipa z Yes.Tylko w Yes gitara nieśmiało wkrada się w całość brzmienia dając subtelną ozdobę. W pendragonowskim  "I'm a Realy lossing you" brzmi przewodząc każdemu dźwiękowi, roztkliwiając nas na sam koniec tego albumu wręcz do bólu z tęsknoty jaką odczuwa i sam Barrett po utracie miłości. Niepowtarzalny klimat tej melodii sprawia, że już tęsknimy by ponownie włączyć ta płytę w odtwarzaczu. Kto nie zna tego albumu powinien poznać go jak najszybciej. Ta płyta to niedoceniona w świecie perła a jej pech polega na tym, że ukazała się o ponad dziesięć lat za późno.Gdyby trafiła w swoje czasy czyli początki lat 70tych dziś byśmy rozmawiali o Pendragonie na równi jak o Camel, Crimsonach czy nawet Pink Folydach. Ocena pięć gwiazdek tylko z uwagi na to, że nie chciałbym bluźnić i mieszać sił boskich w sprawy sztuki doczesnej. Powinienem dać jednak sześć.
                          Pendragon - I'm a really losing you ? (Koncert w Katowicach 2008r)

Pendragon - The Window of Life

 1. Walls of Babylon
 2. Ghosts
 3. Breaking the Spell
 4. Last Man on Earth
 5. Nostrodamus (Stargazing)
 6. Am I Really Losing You?

Na sam koniec muszę jeszcze odnieść się do okładki albumu. Jedna z piękniejszych jakie znam. Celowy kicz miesza się tutaj ze sztuką. Bardzo czytelne odzwierciedlenie tego o czym śpiewa na tej płycie Nick. Mamy na niej przepych postaci, scen i symboliki. Można ją oglądać kilkadziesiąt razy a i tak za każdym razem dostrzeżemy na niej coś nowego.

Odnosząc się do całości twórczości zespołu Pendragon  dodam, że Nick Barrett nigdy wcześniej ani nigdy później nie sprostał tak dobrze wokalnie swoim kompozycjom jak na tej płycie.Z pewnością przy recenzjach innych płyt (a pewnie kiedyś się pojawią) tej grupy poruszę tą kwestię. Na zamieszczonych fragmentach koncertowych Nick niestety bardzo się męczy. W wersjach studyjnych wokal jego jest znacznie lepszy

okładka w pełnej krasie


czwartek, 7 lutego 2013

A morze szumi im...

 Może zimą ?  Morze zimą ?

W miesiącu styczniu w gąszczu zajęć zawodowych i dyżurów los sprawił, że pojawiłem się na sześć dni w Ustce (nadmorska miejscowość między Darłowem a Łebą). Mieścinka jak każda inna tego typu. Położona jest nad morzem i posiada infrastrukturę przygotowaną na gościnę w lecie turystów. Zimą w tych miasteczkach jest wyjątkowo nostalgicznie i tak jakość cicho i pusto.Ciągnące się w nieskończoność puste plaże, brak zgiełku i tylko szum morza przerywany okrzykami mew. Oaza spokoju i rewelacyjne miejsce na wyciszenie się po stresach. Sporadycznie spotykani ludzie to zazwyczaj pensjonariusze domów sanatoryjnych. Przy promenadzie czynnych kilka zupełnie pustych kafejek.Trochę dalej od plaż widać tubylców mieszkających i pracujący tam na stałe. Cecha główna Ustki zimą to spokój, cisza i bardzo wolno biegnący czas. Dalej miałem zamiar napisać bardzo osobistą refleksję ale byłaby ona zrozumiana tylko dla mnie więc zaniechałem.Po części związana z tytułem tego postu.. może kiedyś innym razem. Jako ilustracje tego wpisu niech posłużą fotki zrobione przez mnie podczas tegorocznych moich styczniowych spacerów brzegiem naszego polskiego morza.

Zima , spokój, morze, plaża, wiatr,  mewy ...

bez komentarza - po prostu zima nad Bałtykiem

Ja w oddali (fotka autorstwa mojej żony)
Motyw samotnego faceta - tak popularny na okładkach płyt


Korzystając z okazji wizyty w Ustce nie omieszkałem przeprowadzić zwiadu rozpoznawczego miejsca w którym co roku organizowany jest festiwal legend muzyki rockowej.Chodzi tu o miejsce zwane obecnie Doliną Charlotty a wcześniej znane głównie tubylcom jako Młyn w Zamełowie. Okazuje się, że to miejsce powstało trochę w sposób sztuczny. Stworzył je inwestor nadając mu nową, obco nam brzmiącą, aczkolwiek wielce romantyczną nazwę.Wybudowano tam dwa kompleksy drewnianych budynków położonych na stawie na palach. Na wzgórzu olbrzymi luksusowy hotel ze SPA. Nieco dalej umieszczono na dużym terenie coś na wzrór  ZOO. Zobaczyć można tam między innymi Żubry.W kompleksie Doliny Charlotty wybudowano również sporej wielkości amfiteatr na około 5000 miejsc.Od kilku lat organizowany jest tam latem cykl koncertów pod tytułem legendy rocka. Zapraszane są tam gwiazdy najwiekszego formatu ale obecnie ciut już wyblakłe, choc nie jest to regułą. Trudno mówić o blaknięciu w przypadku Purpli czy Marillion (choć i tu opinie mogę mieć odmienną z czytelnikami bloga)

Kto tam już nie był ? Długo można by wymieniać.Nie było tam: Led Zeppelin, Iron Maiden, Genesis, Scorpionsów, Rainbow, AC/DC.. jednym słowem nie było tam wielu ale byli na przykład: The Animals & Friends,Ray Wilson z zespołem Stiltskin,The Glitter Band, Middle of the Road, The Rubettes, Chris Norman, Maggie Reilly,T.Rex (wiadomo bez Bolana), Bonnie Tyler, Electric Light Band, Ten Years After, The Troggs, Wishbone Ash, The Yardbirds, Slade, Focus, Budgie, Arthur Brown, Chickenshack, Spencer Davis Group, Sweet, Nazareth, Omega, Eric Burdon, Marillion, Procol Harum, Deep Purple i jeszcze kilka zapewne nazw pominąłem. Warto tam być. Zespoły nie zawsze tworzą swoimi składami personalnymi te które pamiętamy z okresów ich największego bum ale to co oferują nam na koncertach i tak ukazuje nam w jakimś stopniu ich magię. Zresztą w końcu to koncert legend rocka wiec i ciut wyrozumiałości się należy. Rekompensuje nam wszystko otoczenie w jakim to show się odbywa. Zimą potrafi ukazać swoje piękno, to co dopiero latem gdy bujna zieleń dominuje wszędzie. W tym roku mam zamiar odwiedzić jakiś koncert legend i poczuć ten klimat a przede wszystkim znaleźć się w otoczeniu ludzi którzy specjalnie na te atrakcje muzyczne przejechali przez kawał Polski.

Jedno z wejść do amfiteatru w Dolinie Charlotty

Amfiteatr w Dolinie Charlotty (około 5000 miejsc)

Ja już oczekujący na tegoroczne letnie koncerty

Dolina Charlotty  dawniej  Młyn  w Zamełowie 
(Młyn znajduje się w fazie odnawiania -niewidoczny na fotkach)
Można też jak w reklamie po koncercie pójść i usiąść przy Żubrze

sobota, 2 lutego 2013

Inka, Lilly, Snoopy, Alergia, Peggy Sue i Betty

Dzisiaj nie o muzyce, bo nie tylko nią człowiek żyje.. chociaż czasami....

Do zrobienia tego wpis trochę przyczynił się zaprzyjaźniony i chyba znany wszystkim i tu zaglądającym blog , w którym to w ujmujący sposób pokazał swoje rozmiłowanie do psiaków Nawiedzony. U mnie chyba od zawsze był pies w rodzinie, tzn od okresu gdy jako rodzina zamieszkaliśmy sami. Nasze pieski zawsze posiadały zbliżony rodowód. Przeważnie były to zwierzaki porzucone i adoptowane przez nas ze schroniska lub różnych fundacji zajmujących się takimi sprawami. Wpierw pojawiła się sunia będącą mieszanką jamnika z czymś bliżej niesprecyzowanym. Efektem tego był piesek wyglądem przypominający "przegubowca" ale nieposiadający głównej cechy tej rasy - owej długości.Przywieźliśmy ją z poznańskiego schroniska dla zwierząt jako szczeniaka. Nadała jej imię córka - Inka. Nieszczęście jej polegało na tym, że wyjątkowo ciężko znosiła rozstania z nami gdy szliśmy do pracy. Pewnego razu będąc pod opieką u mamy na ogródku działkowym uciekła w celu odnalezienia nas. Zginęła na ul. Piątkowskiej wpadając pod samochód. Nacieszyliśmy się nią niecały rok. Lekarstwem okazała się kolejna sunia Lilly. Była mieszanką teriera szkockiego. Roboczo nadaliśmy jej rasę Terier Koronny z uwagi na jej miejsce zamieszkania. Jakość nikt nigdy nie zakwestionował gdy podawałem nazwę tej rasy.Zachęcam wszystkich do nadawania nazw ras kundelkom bo w końcu dlaczego one mają być pozbawione szlachetności ? Lilly okazała się nad wyraz ułożonym psiakiem, przy okazji nie zatracając swojej rogatej natury. Bywała z nami wszędzie.U znajomych, na wakacjach. Nawet potrafiła kamuflować się we wszelkich lokalach gastronomicznych, włączając w to dość eleganckie restauracje czy kawiarnie.Po naszej przeprowadzce "na wieś" dołączył do niej nasz kolejny czworonóg. Tym razem był to pies i pochodził z hodowli psiaków w Wirach koło Poznania.Jego pech polegał na tym, że mamusia labradorka puściła się z ... trudno określić. Efektem tego zbliżenia był psiak podobny do labradora ale będący niewielkiego wzrostu.U nas otrzymał nazwę rasy Labrador czarny miniaturka lub labrador Wirski.Póki co nikt też nie kwestionuje gdy podaję jego rasę.Z uwagi na wścibskość i wszędobylskość otrzymał wdzięczne imię Snoopy. I tak przez ostatnich sześć lat miałem w domu dwa wspaniałe psiaki.Lilly uczyła go cwaniactwa a on odwdzięczał się jak mógł, choćby wylizując jej ropkę z oczu. Nie odstępował jej na krok. Gdzie była ona tam on. 
 


Lilly - Terier Koronny - miłośniczka piłek, restauracji, opalania się na pełnym słońcu. 
Nazywana u nas w domu również cwaniarą

Snoopy - Labrador czarny miniaturka - potocznie nazywany również Lelochem z uwagi na wieczne pragnienie głaskania i przytulania . Miłośnik wieczornego szczekania w ogrodzie. Pasjonata wszelkich stworzeń. Opiekuńczy i skory do ciągłych zabaw.

W listopadzie Lilly musiała być uśpiona z uwagi na chorobę nowotworową i jej męki z nią związane.Tego samego dnia od razu pojechaliśmy po koleją psinkę. Baliśmy się, że Snoopy bez towarzyszki nam zmarnieje.Pojawiła się kolejna pochodząca z fundacji zajmującej się adopcjami zwierzaków psinka. Peggy Sue, bo tak ją nazwaliśmy była (nadal jest) kilkumiesięczną sunią po przejściach (prawdopodobnie była gdzieś bita, męczona ? Ma traumę  ale powoli jej mija). Ma najwięcej cech z owczarka pomijając jej kudły. Wyjątkowo bała się mężczyzn, wiec sporo dni upłynęło, gdy po raz pierwszy do mnie podeszła sama. Ze Snoooim stworzyła doskonałą parę a jej młody temperament nie pozwolił owemu rozmyślać o stracie poprzedniej towarzyszki. Nam też było łatwiej bo sunia wymagała sporej naszej uwagi na początku pobytu. Cały czas skora do zabawy z nim nie daje mu chwili wytchnienia do teraz.W grudniu moja żonka wpadła (za moimi plecami) na pomysł sprowadzenia do domu jeszcze jednego psa. Wciągneła się w strony internetowe różnych fundacji pomocy dla zwierząt i jak przeczytała o likwidacji schroniska postanowiła wziąć na przechowanie jako dom tymczasowy roczną suczkę.Byłem przeciwny takim pomysłom bo zdawałem sobie sprawę, że ciężko będzie po okresie kilku tygodni pozbyć się psa i to nawet wiedząc, że biorą go dobrzy ludzie. Stało się. Nasze rodzinne stado powiększyło się o Betty (wcześniej czarnulka - później Negra). Po dwóch tygodniach pogodziłem się już z tym, że od tej chwili mamy już trzy psiaki.Trochę zacząłem się obawiać przypadłości Willaski i Bardottki. Kilka miesięcy współczucia dla różnych stworków mojej małżonki i sam zacznę prowadzić schronisko. Byłem jednak twardy i ogłoszenie o możliwości adopcji w necie zamieściliśmy. Betty wzbudziła zainteresowanie i tak po niecałym miesiącu utraciłem, kto wie czy nie najmądrzejszego psiaka jakiego miałem i będę w przyszłości miał. Fakt, że jej umiejętności przysporzyły nam pewnych problemów. Sama potrafiła sobie otwierać drzwi od domu, furtkę od wyjścia na ulicę, spiżarnię. Rozpakowywać paczki dostarczane przez kuriera z psimi przysmakami, typu wędzone nóżki kurczaka. Kuchnia dla niej nie miała tajemnic a zwłaszcza zawartość na piecu i blacie kuchennym.Stwierdziłem nawet, że jej zdolności były chyba jedynym powodem dla których nie wycofałem ogłoszenia.

 Betty - wcześniej nazywana Czarnulką a przez obecnych właścicieli Negrą

Zbyt mądra na naszą rodzinę.....

Wiem, że to szło by ułożyć u takiej jeszcze w miarę młodej suczki ale z drugiej strony był jeszcze inny powód. Przy moich dwóch małych psiakach ona była olbrzymia i cały czas próbowała być numerem jeden a może po prostu tak to wyglądało. Podczas witania czy zabaw z nami pozostałe nie mogły się przepchać bo były za słabe. To był raczej pies do tego by być w domu u człowieka sam i samemu brać całą miłość i samemu dawać swoje oddanie. Potrafiła zdominować całe stadko i zawłaszczać naszą uwagę tylko dla siebie. Rozstanie trzeba było przeboleć. Powiedziałem sobie - nigdy więcej czegoś takiego by dobrowolnie przywiązywać się do stwora a później żałować jego odejścia. W sposób świadomy tak postępować by sobie robić ból ?  Nigdy więcej. Obecnie jestem pełen obaw, gdyż od pewnego czasu ponownie obserwuję zwiększoną aktywność mojej żony na pewnych stronach...  czyżby nowy pomysł o którym dowiem się po fakcie ?

Snoopy i Peggy Sue - duet wiecznych wspólnych zabaw.


 Czarne bractwo wzajemnej adoracji - Snoopy, Peggy Sue i  Betty

Swego czasu równolegle z psiakami miałem jeszcze kotkę przygarniętą. Niestety mieszkając przy ruchliwej drodze liczyć należy się z tym, że nie przetrwa zbyt długo. Udało się jej aż osiem miesięcy. Straszny był smutek po niej. Nawet z psiakami potrafiła się jakoś dogadać. Postanowiliśmy więcej kotów nie mieć by ich nie narażać. Tutaj w okolicy mało który żyje dłużej niż kilka miesięcy.


              Nasza pechowa kotka Alergia (imię wymyśliła córka która ma uczulenie na kotki)

Odrywając się od tematyki psiaków. Zaczynam powoli dostosowywać się do 400 godzin pracy miesięcznie.Myślę, że i moja aktywność na blogu powoli zacznie rosnąć. Kupiłem sobie wreszcie kilka płyt i ponownie odczuwam radość ze słuchania muzyki. Zwłaszcza, że nabyłem polską płytę która od pewnego czasu była moim numerem jeden na liście życzeń. Co prawda póki co klimaty nachodzą mnie głównie na dźwięki łatwe i przyjemne ale to już coś. Biorąc pod uwagę, ze jeszcze dwa tygodnie temu włączenie gramofonu nie wywoływało żadnych emocji pozytywnych - no może sen, to wszystko podąża w dobrą stronę.Niebawem relacja z ciekawej kilkudniowej  zimowej wycieczki... w zasadzie czekam za fotkami z niej bo one odegrają istotną rolę.


Peggy Sue - "Owczarek Kierski" miłośniczka miłośniczek do psów. Za swoją panią uważa tylko na razie moją żonę, dzięki której zresztą u nas się pojawiła. Uwielbia długie bieganie po mrozie, kopie doły. Chyba szczeniak po części rasy Husky. Według mnie matką była jakaś kotka bo charakter ma koci.Chodzi swoimi drogami i robi co chce i kiedy chce. Oporna na wszystko jeśli jej coś nie w smak. Na razie młoda i głupiutka. Zobaczymy co z niej wyrośnie.

P.S. Zdjęć Inki naszego pierwszego pieska, który zginął pod kołami samochodu nie posiadam