poniedziałek, 16 listopada 2015

Jeff Lynne's ELO - Alone In The Universe (2015) - pierwsze wrażenie


No dobrze, posłuchałem tej nowinki "z czegoś" (ale na dobrym sprzęcie) bo nie mieszkam na pustyni a ciekawość wzięła górę. Płyta dotrze do mnie pewnie w przyszłym tygodniu, bo sklep z jakiego skorzystałem zachowuje się tak jakby pracownicy pieszo do samego Jeffa po nią chodzili przy każdym zamówieniu.

Nie jest to recenzja bo tą powinno się pisać dopiero jak kurz opadnie. To są spisane tylko moje emocje po odsłuchaniu na świeżo płyty na którą czekałem jak na żadną inną w tym roku. Od lat mam żal do Jeffa że mając taki potencjał artystyczny tkwi w ślepej uliczce. Dlatego może miałem określone oczekiwania.

Zawsze wydawało mi się, że w ELO to przede wszystkim Jeff Lynne i długo nic... i że Jeff bez ELO owszem jak najbardziej tak, ale ELO bez Jeffa już nie. Dzisiaj weryfikuję swój pogląd. Jeff Lynne jako ELO to nie ELO a niestety tylko Jeff Lynne i magiczna nazwa ELO nie zmienia tego. Płyta ma sporo wspólnego z brzmieniem całkiem dobrej "ZOOM" i praktycznie tyle można by napisać. Zlepek 12 lepszych lub ciut gorszych melodii wszystkie aranzowane na tą samą modłę. Brak magii Electric Light Orchestra. Oczywiście Jeff to klasa i piosenki są naprawdę ładne, melodyjne, ale co one mają wspólnego z obojętnie którym albumem ELO ? . Oczywiście to moje odczucia po kilku odsłuchach tak na świeżo. Z pewnością po dotarciu do mnie zakupionej płyty przesłlucham ją jeszcze wielokrotnie. Pewnie odkryję w niej coś ekstra , może nawet magicznego.. Na razie ten album bardziej godny Toma Pettego niż Jeffa a co dopiero ELO. "When I Was A Boy" od razu kieruje porównanie do kompzozycji z Antologii Bitlesów "Free as a Bird". Od razu dodam, żę póli co to najjaśniejszy fragment, choć mocno wtórny. "All my life" też czuję odnośniki tematycznie do twórczości Lennona. "Ain't It A Drag" to zaś brzmi zupełnie jak Tom Petty.Najbliżej jeszcze do starego ELO kompozycji "Dirty To The Bone" Poza tym, czy ktoś usłyszał na tej płycie choć w jakimś jednym miejscu smyczki.... ja wiem. Słyszę, są ... ale tak jakby ich nie było. Nie tworzą muzyki a raczej szum gdzieś w tle schowany, który tylko przy skupieniu wyłania się jako jakaś harmonia całości. Zjechałem ten album ? Może trochę.. Już płyta "Zoom" odstawała ale były tam przynajmniej kapitalne kompozycje.. A Tu ? Może ta płyta również potrzebuje 15 lat by dorówać poprzedniczce ? Myślę, że czeka ją los innych płyt solowych Lynne'a. Czasami ktoś sobie ją włączy do posłuchania ale gdy będziee chciał posłuchać ELO to do odtwarzacza wrzuci krążęk "Out of the blue" lub komercyjny i genialny przy tym "Time".. W końcu po co nam muzyka typu "dobro podrzędne" jak możemy dowalić od razu arcydziełko i doznać ekstazy.. Ja tak właśnie zrobiłem. Odsłuchałeem. stwierdziłęm, że ładne. Zamówiłem w sklepie. Nastał kolejny dzień i ponowny odsłuch, potem drugi raz, trzeci, czwarty a potem nastawiłem abum "Discovery" i pomyslałem sobie.. ku..wa to jest to.. to są Elektrycy a nie te popierdółki tworzone bardziej dla kończącej się kasy niż potrzeby artystycznej. Może gdyby nad aranżem popracowali też inni z zespołu całość nabrałaby szlifu godniejszego, bo jak już napisałem kompozycje są miłe dla ucha, tylko te opracowania tak nudne i ciągnące się jak flaki z olejem. Jedno po drugim takie samo, bez polotu... jak na polskim filmie cytując z filmu "Rejs" nuda panie , nuda..

Acha.. fani ELO i  Jeffa  będą zachwyceni tym albumem.. Gdybym miał ocenić to jako płytę ELO to dałbym na pięć gwiazek zaledwie dwie.. Ale jakbym miał ją ocenić w oparciu o muzykę jaką się dziś wydaje na płytach i lansuje w radiu to dałbym śmiało jej na pięć gwiazdek całe pięć. Płyta naprawdę dobra ale .. .. panie Jeffie.. proszę nie mieszać do tego już nazwy ELO proszę... 

niedziela, 8 listopada 2015

Wystawa psów


Od bardzo dawna nie byłem na wystawie psów rasowych. Ostatni raz miało to miejsce jeszcze za dzieciaka. Kierowany impulsem chwili trafiłem na taki pokaz dzisiaj. W pamięci wytworzony miałem obraz takiej imprezy wykreowany przez wspomnienia z dzieciństwa. Na miejscu przeżyłem spore rozczarowanie. Wszystko wyglądało dość żałośnie. Nie było stanowisk gdzie właściciele mogliby prezentować swoje psiaki. Były tylko wybiegi (czyli miejsca gdzie  mierzy i pokazuje się swojego pupila komisji). Każdy z wystawców ze swoim krzesełkiem bo nawet nie miałby gdzie spocząć. Porozsiadani nieskładnie byle gdzie i byle jak w tych halach. Psy pochowane przed wścibskimi oczami zwiedzających. Własne kojce dla psiaków. Wszystko nieskładne. Oglądanie zwierzaków przez to dość ograniczone. Każdy z wystawców chroni swojego pupila przed oczami ciekawskich. Wystawy z lat dziecięcych zapadły mi w pamięci jako specyficzne show, gdzie  pooglądać można było psiaka po psiaku i czasami nawet pogłaskać. Gdzie w jakiś sposób można było poobcować z tymi zwierzętami. Tutaj ? Tutaj widz traktowany jest jako zło konieczne. Tutaj przyjechało się po zaszczyty nadane psiakom od komisji w celu podniesienia prestiżu rodowodu a co za tym idzie ceny za szczeniaki.

Może Kiedyś "za moich czasów" mniej było wystawianych ras ale wtedy człowiek przynajmniej wiedział jak owe rasy się nazywają. Dzisiaj połowy ras jakie ujrzałem nie znałem z nazwy a i te 50% wiedzy to chyba optymizm z mojej strony. Nasunęła mi się taka refleksja podczas zwiedzania. Wystawy organizowane są tylko z powodu obowiązku uczestnictwa w czymś takim psów posiadających rodowody By można byłło dobrze wykasować za szczeniaka warto odbębnić te kilka wystaw w roku. Traktowane są one przez właściciewli czworonogów nie jako chęć pokazania pupila ludziom a jako zdobcie uznania wśród znajomych oraz uzyskanie jakiegoś dokumentu sprawiającego że wartość hodowli podskoczy. Najfajniejsze w tym wszystkim dzisiaj były same psiaki. Nie ważne że z niektóych właściciele robili "zjawiska" . W końcu co one są winne temu, że ludzie mają chorą wyobraźnię.Jako ciekawostkę dopiszę, żę najmilszymi i najbardziej otwartymi ludźmi chcący pochwalić się swoim psiakiem byli właściciele labradorów i pokrewnych ras. Od razu widać, że jaki pies  taki człowiek i odwrotnie. Nie jestem jakim wielkim fanem psów rasowych. Sam takowych nie posiadam, choć w rodzinie rasy nadaliśmy im sami, bo kto nam w końcu zabroni mieć psy o nazwie rasy tylko nam znanej.. Nase psy w rodzince pochodzą głównie z przytulisk i schronisk ale nie przeszkadza nam to podziiwiać i takie dziwoloągi rasowe. Choć trzeba przyznać, ze sporo wśród tej arystokracji psów pięknych.










poniedziałek, 2 listopada 2015

George Harrison - Cloud Nine (1987)


W 1987r ostatnią rzeczą jakiej bym się mógł spodziewać  to fakt, że pojawi się taka płyta i to od artysty, którego traktowałem wtedy już jako historię muzyki. Miałem wtedy 19 lat. Byłem wielkim fanem The Beatles i to od okresu śmierci Lennona (znałem ich ciut wcześniej ale fanem faktycznie od pamiętnego grudnia).Przez lata moje upodobania względem członków tej grupy podlegały zmianom. Raz faworyzowałem Johna jako tego ulubionego Bitla, raz Paula, potem znowu Johna a wtedy w tym 1987r akurat prym wiódł  w tym rankingu Harrison. Pewnie gównie za to co zrobił na Abbey Road, choć może dlatego, że podobało mi się u niego zawsze "elitarność" jego zachowania. On jak już coś dał od siebie na płytę to musiało to być od razu coś super i zawsze w reglametowanej ilości. Zawsze jawił mi się najbardziej rockowo z całej czwórki. Ukazanie się tego albumu było sporym wydarzeniem, gdyż w radiu królowali  przy mikrofonach ludzie, pracujący w tych mediach od lat 60tych .  Zrozumiałe więć było to,  że Harrisona  płyta była nadawana i to dość często. Ludzie w radiu w końcu wychowani byli na beatlemanii.Czy była jako całość wielkim hitem ? W ówczesnej Polsce raczej nie biła rekordów popularności ale skłamałbym, gdybym napisał, ze przeszła bez echa. Album ten bardziej doceniono dopiero w kilka lat później i jak to zazwyczaj bywa po śmierci artysty.

Ukazał się on po pięciu latach milczenia George Harrisona co w obecnych czasach nie jest niczym dziwnym, gdyż uznani  artyści pielęgnują  swoją wyjątkowość, ale wtedy było to traktowane jako wielki  come back. Swoją drogą  w tamtym okresie gwiazdy wcześniejszej dekady muzycznej w większości znajdowały się na zakrętach życiowych. Dysponowali jeszcze sporym potencjałem artystycznym ale popkultura z nimi obchodziła się z pewną pobłażliwością.  Posiadali wielkie nazwiska, które w drugiej połowie lat 80tych coraz mniejsze robiły wrażenie na ludziach chcących dobrze zarobić. Podobno do nagrania  tej płyty namówił Harissona  Jeff  Lynne (ELO) w myśl  koleżeńskiej pomocy dla  artysty, który  „nie ma pomysłu na siebie”. Sam Jeff w tym okresie zapragnął w pełni poświęcić się tylko produkcjom uważając, że z  ELO osiągnął  już wszystko a studio nagraniowe to prawdziwe wyzwanie dla jego geniuszu. Na miejsce pracy wybrano dom Boba Dylana a dokładniej jego studio w Woodstock.  Dylan był dość gościnny jak człowieka o typie samotnika. Do nagrania płyty Georga zjawili się dobrzy znajomi w jednym celu – służenia swoją pomocą. Nadmienię tylko, że wśród nich byli niezawodny Eryk Clapton oraz  Ringo Starr. Podczas  sesji  nagraniowej do studia zaglądali również oprócz udzielających się muzyków też  inni koledzy, co zrodziło pomysł do powstania projektu supergrupy Traveling  Wilburys (innym razem o tym zespole). 


Co zawiera ten album ?  Słuchając  go dostąpimy możliwości obcowania z jedenastoma kompozycjami, ( z czego dziesięcioma Harrisona). Przy tworzeniu materiału pomagali mu takżę zaproszeni goście ale czuć, że robota główna to George a koledzy jedynie dodawali pewne smaczki. Płyta zawiera również jedną kompozycję z 1962r i jako jedyna nie należy do mistrza. To ona właśnie odniosła największy sukces i wskazują na to wszelkie dane. Osobiście należę do odmieńców i ten wielki przebój zamykający ten album traktuję dopiero jako któryś z kolei  pod względem moich preferencji.  Tym wielkim hitem jest piosenka  „Got My Mind Set On You” (w 2007r doczekała się wykonania również przez  Shakina Stevensa).  To co według mnie jest najlepsze na tej płycie to piosenki odwołujące się stylem kompozycji do okresu „Harissona piosenkowego” i to takiego z okresu  „All Things Must Pass”. Największą ozdobą dla mnie są utwory:  „This Is Love” (do tej pory nie rozumiem dlaczego pominięta została na płycie „Best of Dark Horse” oraz „When We Was Fab” i „Someplace Else”. Pewnie mało jestem oryginalny podając te tytuły jako najlepsze, bo większość  lubiących tą płytę wskazuje te piosenki z uwagi na spore odwołanie się ich stylem do tego co w Harrisonie wszyscy lubimy najbardziej. Ze swojej strony do grona tych najlepszych dorzucę jeszcze „Just For Today”,  Zaletą dla jednych a wadą dla drugich jest to, że płytę wraz z Harrisonem wyprodukował Jeff  Lynne a on czego by się nie tknął zawsze będzie to brzmiało jak Electric Light Orchestra. Ile w piosence  „This is  Love” jest  George’a  a ile Jeffa  to tylko oni  sami wiedzą. Ogólnie całość produkcyjnie leży w klimacie i smaczkach muzycznych zarezerwowanych dla grupy ELO. Pamiętajmy jednak, że to był 1987r a Jeff Lynne był autorytetem w światku producenckim i to  jednym z największych. To, że płyta ELO z 1986 nie osiągnęła statusu wybitnego dzieła nie oznacza, ze nie pamiętano mu wcześniejszych wyczynów. Poza tym brzmienie a’la   Jeff Lynne było na czasie. Album więc doskonale połączył kompozycje Harrisona z nowoczesnym brzmieniem. Tym samym płyta idealnie wtopiła się w lata osiemdziesiąte. „Got My Mind Set on You” doczekało się wydania na maxi singlu w wersji extended. Na wersji CD  z 2004 dorzucono dodatkowo piosenki bonusowe. Ścieżka dźwiękowa z tej płyty pojawia się w filmie „Shanghai Surprise” z Madonną w roli głównej.

Obecnie uważa  się wydanie „Cloude nine” jako jeden z efektowniejszych powrotów byłych gwiazd do show biznesu, choć z drugiej strony, co to znów za powrót  ? Pięć lat ?  

Po latach okazało się, że album ten stał się jego pożegnalną płytą. Do roku 2001, czyli chwili śmierci George nie nagrał już ani jednej płyty albumowej firmowanej swoim nazwiskiem.  Przed śmiercią nagrał ponownie „My Sweet  Lord”, pomógł przy „ Zoom” Jeffowi. Oczywiście nagrania w końcówce lat80tych z kolegami też wnosiło sporo dobrego ale „Cloude Nine” było de facto pożegnalną płytą o czym mało kto w 1987r wiedział. Oceniam ją na cztery gwiazdki. Przy czym od razu informuję, że jedna gwiazda w tym jest tylko z powodu tego, że  to płyta Georga. Na tym albumie jest po prostu Bitelsem z krwi i kości. Tak dobrej płyty nawet McCartneyowi nie udało się w latach 80tych nagrać. A to już coś dowodzi o wielkości.

Przy płycie maczali palce (wymieniam tylko ważniejszych):

Perkusja – Jim Keltner, Ringo Starr ,Gitara  Eric Clapton , Instrumenty klawiszowe – Elton John, Gary Wright , gitara, producent – Jeff Lynne ,  gitara - Gary Moore

Oczywiście mistrz ceremonii – George Harrison – wokal, gitara, produkcja

Autorzy piosenek – Gary Wright (tracks: A2), George Harrison (tracks: A1 to B4), Jeff Lynne (tracks: A2, A5, A6), Rudy Clark (tracks: B5)


Strona A

"Cloud 9" – 3:15
"That's What It Takes" (Harrison, Jeff Lynne, Gary Wright) – 3:59
"Fish on the Sand" – 3:22
"Just for Today" – 4:06
"This Is Love" (Harrison, Lynne) – 3:48
"When We Was Fab" (Harrison, Lynne) – 3:57

Strona B

"Devil's Radio" – 3:52
"Someplace Else" – 3:51
"Wreck of the Hesperus" – 3:31
"Breath Away from Heaven" – 3:36
"Got My Mind Set on You" (Rudy Clark) – 3:52

When We Was Fab

Got My Mind Set on You
This Is Love
Just for Today

poniedziałek, 5 października 2015

Dlaczego Platforma Obywatelska przegra wybory w 2015r


Miała być tu recenzja płyty jaką udało mi się szczęśliwie zakupić na Allegro. Niestety dotarła do mnie złamana. Poczta Polska to jednak dziadostwo. Teraz znowu będę czekał kilka lat aż się pojawi ponownie na aukcji. Dodam, że nie było jej do kupienia od pięciu lat (sprawdzam to od tylu lat poszukując jej). Celowo nie podaję jej tytułu bo zwrócę uwagę komuś i ten ś wywali cenę kosmiczną.. Dlatego by odreagować nie o muzyce dzisiaj napiszę, a o polityce, którą staram się omijać na blogu wiedząc, że bardziej to dzieli ludzi niż łączy.

Na samym początku aby było jasne oświadczam, że mam poglądy lewicowe i nie jest mi po drodze do PiS ani do PO. Cieszę się, że Zjednoczona Lewica zwyżkuje w sondażach. Już po zawiązaniu się strony lewej w jakiś twór całościowy, twierdziłem że przy umiejętnym rozegraniu kampanii spokojnie powinni osiągnąć ponad 10 %. Dzisiaj nawet jestem skłonny prognozować im wynik porównywalny z tym jaki osiągnie PO. Uważam nawet, że przy przebłysku geniuszu mogą ostatecznie wylądować z wynikami wyżej niż Platforma.


A teraz moja prywatna diagnoza i analiza klęski Partii, która miała wszystkie karty atutowe w ręku i przegrywa szlema biorąc  przy tym tylko dwie lewy (takie porównanie brydżowe mi przyszło do głowy).

By zrozumieć mój tok myślenia należy zadać sobie pytanie, a następnie trafić z właściwą na nie odpowiedzią.  Pytanie to brzmi. Kto z obywateli polskich uczęszcza do urn głosować w wyborach do Sejmu i Senatu ?  Z poczucia obowiązku i patriotycznej obywatelskiej postawy może z 10% (moja prywatna ocena). Prawda według mnie jest taka, że głosować idą Ci co widzą w tym swój interes, czyli osoby będące uzależnione od tych, którzy przesiadują w Sejmie. Do tej grupy należą emeryci, renciści, cała strefa budżetowa oraz wszelkie osoby powiązane w jakiś sposób z kandydatami układami towarzyskimi  lub wręcz rodzinnymi lub też wspólnotą interesów. Do tej grupy zaliczam też pełnoletnich uczniów, dla których udział w wyborach ma charakter wynikający z powyższych powodów (interes bytowy rodziców jest ich interesem). Zdecydowana większość uczniów uprawnionych, jeśli w ogóle idzie do wyborów, to głównie w celu wyrażenia buntu. Nie zaliczam do grupy „uzależnionych przez Sejm” osoby, które posiadają własną działalność gospodarczą lub nawet są przedsiębiorcami (chyba, że są w jakimś układzie i potrzebują „swoich ludzi” do prowadzenia działalności). Nie zaliczam tam również wszystkich ludzi pracujących w prywatnych przedsiębiorstwach i zakładach. Na byt tych ludzi nie ma wpływu bezpośrednio rząd tylko w pierwszej kolejności szef, później rynek i gospodarka, która tylko w pewnej części zależna jest od rządu. Dla większości tych ludzi istotniejsze jest to, jakiego mają prezesa niż kto rządzi w kraju. Bezpośrednio od Rządu pod względem zapewnienia bytu uzależniona jest przede wszystkim strefa budżetowa i emeryci. Ta grupa społeczna jest najbardziej aktywną częścią obywateli Polski, która regularnie co wybory zasuwa do Komisji Wyborczych z dowodami w łapach. Przyglądając się bliżej tej grupie docelowej okaże się, że zdecydowana większość to ludzie z minimum średnim wykształceniem, choć kto wie czy nie przeważają nawet ludzie z wyższym. Skoro obecnie nawet przy byle jakim biurku wymagany jest licencjat a trzeba pamiętać, że budżetówka to również wszystkie służby państwowe zatrudniające specjalistów. Reasumując,  budżetówka to w większości ludzie wykształceni potrafiący myśleć samodzielnie. Teraz zastanówmy się na kogo oni zagłosują ?

Czy oddadzą swój głos na partię, która przez ostanie osiem lat nie dała im nic ? Na partię , która ich kosztem ratowała publiczne finanse ? Na ludzi, którzy co roku przy ustanawianiu budżetu mówili nici z podwyżek ? Ludzie doskonale wiedzą i pamiętają ile zarabiali osiem lat temu i ile zarabiają obecnie. Dla niewtajemniczonych – tyle samo. Pamiętają też jakie były ceny w sklepach. Budżetówka to społeczeństwo, które z roku na rok ubożało przez ostatnie osiem lat. To grupa niezadowolonych, przeważnie dobrze wykształconych ludzi, dla których istotne jest to kto będzie Ministrem Zdrowia czy Oświaty. Przeciętnego Kowalskiego pracującego w fabryce nie obchodzi to, kto zasiądzie na szczycie w Resorcie Zdrowia czy Oświaty. Jedynymi prawdziwie zainteresowanymi  tym kto ? i gdzie ? są Ci co bezpośrednio podlegają pod te ministerstwa. Dlatego w większości będą to ludzie, którzy nie zagłosują na PO. Ktoś powie, ze teraz ma się to zmienić (Obiecanki Pani Premier)i budżetówka może liczyć na pieniądze. Nadzieja była przez ostatnie kilka lat i wtedy PO powinno zauważyć problem a teraz to już trochę za późno. Zresztą wiadomo, że każdy kto przyjdzie teraz to coś da bo niby jest z czego. Szansa była według mnie jeszcze trzy miesiące temu na pozyskanie ludzi z budżetu dla siebie. Dokładnie był to czas, gdy wygrał Duda, co było „żółtą”(czerwoną) kartką dla PO. To wtedy od razu należało dać podwyżkę w budżetówce by ratować elektorat. Tym bardziej, że i tak miało się to w planach, no chyba, że to tylko obietnice. Nie można było bo nie było zaplanowane w budżecie ? Ruszyłbym kasę z rezerw. Z pewnością nastroje by uległy zmianie, gdyby każdy pracownik z tej strefy poczuł przybycie miesięcznie kwoty rzędu 300-500 zł jeszcze przed wyborami (mniejsza kwota to byłaby tylko eksplozja dobijająca Rząd). A gdyby do tego jeszcze usłyszał, że w kolejnych latach może liczyć na kolejne regulacje i wzrost pensji ? Jak wiemy nic takiego nie nastąpiło, a w to miejsce pojawiły się tylko obietnice Pani Premier  i to też nie dające nawet wiedzy co w jej słowach faktycznie jest zawarte. Każdy z nich (niezadowolonych wyborców) będzie wolał oddać głos na zmianę Rządu, gdyż nowy daje im nadzieję, może nawet i złudną, ale stary zamiast niej zaoferować potrafi już tylko gorzką prawdę jaką zresztą już wszyscy znają. Głoszenie o zarobkach w Polsce też jest obarczone błędem. Dzięki rządom wpierw PiS a później PO i braku całkowitej polityki mieszkaniowej doprowadzono do tego, że spora część ludzi, by nie mieszkać pod mostem zmuszona została do zaciągnięcia kredytu. To spowodowało relatywne obniżenie ich pensji przez okres 30 lat i to często o połowę. Pokażcie mi kraj w Europie gdzie dobrowolnie pracownik zrzeka się połowy dochodów tylko po to by miał gdzie mieszkać. Rozumiem, że po spłacie ci ludzie stają się właścicielami ale czy mieli oni wybór ? Chcesz mieszkać musisz oddawać połowę wypłaty przez 30 lat. Relatywnie nawet ktoś zarabiający dobrze w okolicach 3 tys. zł i tak musi żyć za 1,5 tys. To masowe zadłużenie społeczeństwa zawdzięczamy na równi PiSowi  jak i PO.  Głównym powodem porażki w wyborach według mnie będzie „olanie” strefy budżetowej i wyhodowanie w niej uczucia oszukania. Zwłaszcza, że Ci ludzie pamiętają kto im ostatnio coś dał a był to tak krytykowany PiS.

Ale to byłoby za proste, by tylko ten powód decydował o porażce w wyborach. Kolejnymi jest taktyka jaką obrało PO, by pozyskać elektorat. Skoro sondaże oscylują w okolicach dwudziestu kilku procent to raczej wiadomo, że trzeba pozyskać kolejnych. Komu można podebrać wyborców ? Na pewno nie „tym”, którzy co cztery lata mają tyle samo, a tylko tym, którzy ich pozyskali. Należy więc przekonać „tych”, którzy akurat teraz postanowili oddać głos na konkurencję choć wcześniej głosowali na PO. Ten hipotetycznie „przekonany” póki co do oddania głosu na PiS powinien być celem dla spin doktorów PO. Tymczasem politycy partii Platformy Obywatelskiej wraz ze wszystkimi jej sympatykami nic innego nie robią tylko kreują wizerunek wyborców PiS jako tych niedouczonych, wsiowych, obciachowych, siejących nienawiść, fanatyków religijnych itp. Słysząc takie „coś” co ten ewentualny wyborca ma zrobić. Ma zagłosować na ludzi, którzy go obrażają. Póki co pamiętajmy, że ten potencjalny  człowiek jest wyborcą  PiSu. A słucha tego emeryt, który nawet jeśli i nie jest wykształcony to swoją mądrość wynikającą z wieku ma. Na pewno nie podoba mu się przynależeć do ludzi głupich. On nie zmieni swojego poparcia z uwagi na to, że ktoś mu powie, że to nie modne jest głosować na PiS. W swojej mądrości dochodzi do przekonania, że to Ci co nazywają go głupim takimi faktycznie są i tym bardziej nie odda głosu na Partię, która nie ma szacunku dla niego i mu podobnych ludzi. Z potencjalnego wyborcy PO robi sobie wrogów. Tyle jest warta ich polityka kampanijna. Jako przykład dałem emeryta. A co jeżeli obecnym wyborcą PiS są ludzie z tytułami Doktora Nauk ? A przecież jeszcze jest cała doskonale wykształcona Oświata i nie mniej Ochrona Zdrowotna ? Zresztą to bez różnicy kto jeszcze. Nikt nie lubi jak się go nazwie głupim i niemądrym, bo chce oddać głos nie zgodnie z powinnością poglądów owej machiny propagandowej PO.

Pozostałymi powodami będzie brak wiarygodności PO. Partia otacza się ludźmi, którzy mają negatywny public relation. Kamiński, Dorn, Napierałski a przed nimi byli inni uciekinierzy, którzy uciekali bo tracili u „swoich” grunt pod nogami lub bywli po prostu wyrzucani Jak ma błysnąć na listach Dorn czy Kamiński skoro wylecieli z hukiem i przechodząc do PO sprawili, że w części społeczeństwa otrzymali łatkę zdrajców lecących na władzę cwaniaków. Poparcie przegranego Prezydenta ? Jeszcze kogo Pani Kopacz wymyśli do budowy wizerunku ? Po ostatnim zbłaznowaniu się pewnego aktora w programie „Lis na żywo” nawet środowisko artystyczne się wycofało. Nie bez znaczenia ma też obecne miotanie się Pani Premier przy próbach zrobienia wrażenia na wyborcach swoimi podróżami. Obserwując jej wysiłki i diagnozowanie problemów ludzi i swojego położenia to  cieszę się , że nigdy nie musiałem być pacjentem tej pani lekarz. Mamienie obywateli sukcesami i nową infrastrukturą w Polsce wybudowaną głównie za pieniądze z Unii jest też kulą w płot. Polak wie dlaczego to się udało. Każdy Rząd by to osiągnął. Tak więc nie potrafię zrozumieć dlaczego ludzie posiadający w swoich rękach media, fundusze i przede wszystkim władzę nie potrafili zbudować sobie wizerunku dającego wygraną. Banda nieudaczników. Co mnie w jakiś sposób cieszy bo partie pochodzące ze „skrzydeł sceny politycznej” nie utrzymają władzy i kwestią góra czterech lat będzie moment,  gdy do władzy dojdą najbardziej zrównoważeni politycznie , czyli ludzie z lewicy. Ponieważ prawdziwą alternatywą dla rządu PO nie jest PiS a Lewica. Liczę (raczej dopuszczam mozliwość) również na koalicję Lewicy z ewentualnym wygranym, nawet jesli byłby to PiS... Nigdy nie mówi się nigdy. 

I błąd najpoważniejszy. Do niedawna, gdy Prezes PiS pokazywał się publicznie jego partia traciła poparcie, przez co wytworzył się mit w PO, że ludzie boją się rządów Kaczyńskiego... Jaka to naiwna teoria . Ta wiara  odejmie  kolejne punkty... Pamiętacie film "Mistrz kierownicy ucieka" ? Jeżeli tak to doskonale pewnie wiecie co zrobili w końcówce filmu  główni bohaterowie by wygrać ?  

To wszystko to oczywiście moje przemyślenia i moje analizy. Zazwyczaj okazywało się, że miałem rację. Zdarzały się również zaskoczenia więc moe się okazać, że nic co tu napisałem nie jest pewnikiem. Dopiero wybory pokażą nam prawdę na temat preferencji Polaków i słuszności niektórych kampanijnych postępowań. Póki co więcej jest obecnie w polityce ideologi niż rządów. 






środa, 23 września 2015

La Bamba - Original Motion Picture Soundtrack (1987)


Nie da się napisać nic o tej płycie nie wspominaąc o filmie " La Bamba" na potrzeby, którego ta płyta w ogóle powstała. Chciałbym się skupić bardziej na samej muzyce więc o filmie będzie w telegraficznym skrócie. Doskonały film biograficzny poświęcony Ritchi Valensowi, piosenkarzowi ery rock and rolla, tragicznie zmarłemu w wypadku lotniczym wraz z Buddy Hollym i Big Bopperem. Film nakręcony z rozmachem z ciekawą fabuła, do tego świetnie oddający klimat tamtych czasów, zwłaszcza w Kalifornii (nie byłem wedy w Kalifornii ale tak mi się wydaje). Na ile fabuła jest wierna prawdzie trudno mi ocenić, bo większość źródeł jest mało dostępnych w Polsce. W filmie zauważyłem tylko jeden merytoryczny błąd i to w końcówce filmu. Spiker radiowy informując o śmierci trójki rock and rollowców nadaje utówr gitarowy "Sleepwalk", która dopiero pojawi się na rynku muzycznym ciut później. Ale wiadomo, w filmie działa "Licentia poetica" i powszechnie wiadomo, że pewnych rzeczy po prostu się nie powinno dostrzegać, a już na pewno nie czepiać się ich na siłę. Film premierę miał w 1987r. W Polsce w kinach nie miał jej z tego co kojarzę w ogóle. Osobiscie dorwałem go na kasecie VHS i to dopiero w 1990r. 

A teraz do sedna, czyli do samego albumu, który chociaż stanowi niejako dodatek do produkcji filmowej, dla mnie stał się główną atrakcją. Nie wiem dlaczego los padł akurat na grupę Los Lobos, której powierzono stworzenia soundtracku do tego filmu. Wypadli w tej roli znakomicie i przez lata myslałem, że ta grupa gra tylko rock and rolla. Okazało się jednak, że to był tylko romans z tym gatunkiem a panowie są o wiele bardziej wszechstronii w tym co robią. Jedynym wspólnym mianownikiem w ich muzyce "na co dzień" a tym co w filmie jest meksykański temperament. Oprócz grupy Los Lobos do studia nagrań zaproszono jeszcze trzy osoby (zakładam, że Booba Didleya nie zapraszano do ponownego nagrania swojego hitu, a po prostu go tylko wykorzystano w czołówce filmu). Te trzy osoby to : Howard Huntsberry, który w filmie się wcielił w postać Jackie Wilsona i zaśpiewał rewelacyjnie "Lonely Teardrops". Drugim gościem był doskonale znany Brian Setzer z grupy Stray Cats. On nie miał trudnej roli, gdyż kazano mu zagrać Eddie Cochrane'a. którego wszak Brian naśladuje już od wielu lat. Brian wykonał w tym filmie "Summertime Blues".Trzeci wykonawca zaproszony to Marshall Crenshaw. On również nie miał problemu z wcieleniem się w rolę, gdyż swój image sceniczny w owm okresie w sporej mierze opierał na wizerunku Buddy Hollego. Jak przystało na fana brawurowo upodobnił się do swego idola i wykonał piosenkę "Crying, Waiting, Hoping". Jako ciekawostkę dodam, że w filmie "Peggy Sue wyszła za maż (1986r)" również możemy zobaczyć Marschala gającego i śpiewającego piosenkę Hollego. Rozpocząłem opis od gości. gdyż pomimo tego, że ich obesność w filmie miała charakter symboliczny, na płycie ich wersje klasyków brzmią doskonale i stanowią największą wartość. Wylansowano oczywiście na status przebojów z tego albumu piosenki w wykonaniu Los Lobos ale chciałbym swoim tutaj wpisem zwrócić uwagę na perełki. Te trzy piosenki: "Summertime Blues", "Lonely Teardrops" i "Crying, Waiting, Hoping" są najlepszymi wersjami tych piosenek jakie do tej pory powstały. Szkoda, że w samym filmie nie możemy się nimi nacieszyć w całości, gdyż przerywane są fabułą. Płyta nam to wynagradza. Teraz zajmę się esensją. Jak wspomniałem nie wiem kto wpadł na pomysł by zatrudnić do nagrania piosenek do fimu grupę Los Lobos, ale pomysł bym idealny i wypalił na całego. 

Ritchi Valens nie pozostawił po sobie imponującej dyskografi, bo i kariera była przerwana tragicznie na samym jej początku. To co pozostawił po sobie to kilka singli i albumy wydane po jego śmierci. Zazwyczaj tworzone trochę na siłę z resztek i niedoróbek studyjnych. Jakość tych nagrań ma sporo niedoskonałości. Oficjalne single wydane za życia artysty z przebojami brzmią nawet jak na tamte czasy dość kiepsko. Wzięcie na warsztat tych piosenek przez Los Lobos i pokazanie światu pełnego blasku tych przebojów, do tego w doskonałej jakości to był strzał w dziesiątkę. Ritchi Valens pod przykrywką Los Lobos zabrzmiał perfekcyjnie. Myślę, że nie istnieje lepsza wersja piosenki "La Bamba" niż ta pochodąca z tego filmu. A trzeba przyznać, że utwór to nader często coverowany. Również nie słyszałem nigdzie wczesniej lepszej wersji niż ta filmowa piosenki "Donna" napisanej przez Ritchiego dla swojej koleżanki w której się kochał. "La Bamba" i "Donna" to dawa największe hity Valensa i podobnie ten album właśnie te dwie kompozycje lansował singlami i klipami w MTV. Jeżeli ktoś widział klip do "La Bamba" niech również poszpera w necie i posłucha "Donna" bo warto. W filmie wykorzystano jeszcze inne piosenki wykonywane wcześniej przez Ritchiego: "Come On, Let's Go" (jego autorstwa), "Ohh! My Head" (jego autorstwa), "Framed" (jego producenta), "We Belong Together"(romantyczne i słodkie), oraz zapożyczono na porzeby produkcji również hity od innych a mianowicie chodzi o piosenki "Charlena" i "Goodnight My Love" (nie pamiętam dokładnie od kogo, ale sporo wykonawców swego czasu nagrało te piosenki).



Ogólne wrażenie. Płyta jest doskonale rock and rollowa. Kto wie czy to nie najlepsza płyta z klasycznym rock and rollem wydana w latach 80tych. Zawiera standardy ery rock and rolla w wersjach nieprzearanzowanych zbytnio od oryginałów ale za to nagranych w doskoałych studiach i przez świetnych muzyków i wokalistów. Filmów biograficznych o gwiadach ery rock and rolla nakręcono sporo (więksość widziałem) ale po raz pierwszy w tym główną ozdobą była perfekcyjnie nagrana muzyka, przez co płyta z soundtrackiem jest wartością samą w sobie. Film widziałem może z dwa razy i nie tęsknię, by oglądać go ponownie, czego nie mogę powiedzieć o płycie. Gości u mnie na grramofonie bardzo często. Poza tym.... "La Bamba" była jednym z ostatnich podrygów klasycznego rock and rolla w popkulturze. Lata 80te póki co definitywnie zamknęły rozdział piosenek rodem z lat 50tych na listach przebojów.

track lista

Strona A

1. Los Lobos - La Bamba
2. Los Lobos - Come On, Let's Go
3. Los Lobos - Ohh! My Head
4. Los Lobos - We Belong Together
5. Los Lobos - Framed
6. Los Lobos - Donna

Strona B

1. Howard Huntsberry - Lonely Teardrops
2. Marshall Crenshaw - Crying, Waiting, Hoping
3. Brian Setzer - Summertime Blues
4. Bo Diddley - Who Do You Love
5. Los Lobos - Charlena
6. Los Lobos - Goodnight My Love



Oficjalny klip - La Bamba - grupa Los Lobos

 Las Lobos - La Bamba - z filmu
Ritchiego w filmie zagrał aktor Lou Diamond Phillips
zapowiedź brzmi - posłuchajcie grzechotnika..

Los Lobos - Donna - kadry z filmu
a tu w wersji Official Video
chyba dostepne tylko u mnie na blogu
(dopóki mi nie wykasują korzystajcie)

Równie z filmu - Setzer jako Eddie Cochran
Summertaime blues
Doskonały  Howard Huntsberry w roli  Jackie Wilsona 
"Lonely Teardrops" z  filmu



środa, 16 września 2015

Sony PS 4300 - Gramofon



Swego czasu opisałem jeden z moich gramofonów, który dziś służy mi już tylko jako zapas (Mowa tu o Philipsie 777). Wtedy mój główny odtwarzacz płyt analogowych był w naprawie. Jak się okazało niezbyt lubił on napięcie 230 V przyzwyczajony do wcześniejszego układu z zasilaniem 220 V. Do tego doszło jeszcze kilka innych drobnych eksploatacyjnych uchybień jakie wystapiły w związku z latami grania. Jakoś nigdy nie miałem parcia na posiadanie gramofonowych Bentleyów pokroju Thorents, a tym bardziej chcieć inne cuda warte po kilka tysięcy złotych ( i więcej) . Gramofon to tak naprawdę nic innego jak równo obracający się talerz, ramię kryjące przewody, które dostarczają z wkładki z igłą drżenie na przedwzmacniacz. To prosta konstrukcja i jeżeli zachowano pewną dokładność wykonania urądzenia i odpowiednią jakość mateiału przy produkcji to według mnie nie ma najmniejszego usprawiedliwienia na to, by za gramofon płacić więcej niż faktycznie jest to warte. Tak więc z politowaniem kiwam głową nad informacjami o tym, że ktoś kupił gramofon za kilkanaście tysięcy złotych. Są wśród nas ludzie słyszący inaczej więc nie neguję tego, że ktoś bawi się w wywalanie kasy na Hi-endy winylowe, bo skoro stać to kto bogatemu zabroni. Niemniej dla mnie pewien standard okrzyknięty swego czasu HiFi w zupełności wystarczy a HiEndami niech bawią się Ci, dla któych ważniejsze od samej muzyki jest to co ją odtwarza.

Bardziej cenię sobie sprzęt z pewną historią. Od kiedy przeprosiłem się z płyta winylową a było to jakieś dziesięć lat temu marzył mi się jakiś popularny model z lat 80tych. Konkretnie na myśli miałem tu firmę Technics (już sobie sprawiłem) i Sony (też już mam). Polskie gramofony omijam szerokim łukiem, bo proszę mi wierzyć ich ceny na aukcjach nawet w połowie nie są usprawiedliwieniem dla ich jakości. Sprzedający żerują po prostu na sentymencie ludzi do sprzętu z ich młodości (szanuję i ten sentyment). Zdecydowanie lepiej kupić prostą konstrukcję Technicsa lub Sony i dzieci po dzieciach. Ja akurat nie poszedłem tą drogą. Sprawiłem sobie Sony PS4300. To zupełnie tak jakby sobie kupić Mazdę z silnikiem wankla. Obroty sterowane są tu w unikalny sposób, od którego w przyszłości szybciutko odcięto się z uwagi na niepotrebne komplikowanie kwestii napędu. Silnik podobno ma jakieś skomplikowane uzwojenie, jast bezszczotkowy a regulacja nie odbywa się jeszcze kwarcowo. W 1981r był to sprzęt z bardzo górnej półki. Korpus gramofonu wykonany jest z odlewu. Waży prawie 10 kg. Ramię wykonano w kształcie litery "S" (lubię ten kształt, ale nie ma on wpływu na jakość względem ramienia prostego - względy estetyczne). Napęd bezpśredni. Oczywicie posiada wszystkie systemy utrzywania i prowadzenia igły . Na aukcjach bywa w cenach 1000 - 1500 zł ale jak pokazał mój przykład można nabyć go także taniej o połowę tej kwoty (czyli około 500-750 zł). Cechą dla sprzętu z przełomu lat 70/80  było umieszczanie zamiast przycisków sensory. Również i PS4300 jest w nie wyposażony. Obsługuje się go bardzo wygodnie. Jest to pełen automat ale posiada opcję wyłączenia udogodnień. Osobiście lubię jak ramię samo nachodzi i powraca. Posiada również funkcję powtórzeniową odtwarzania od początku po zakończeniu. W necie krąży książka serwisowa tego sprzętu ze schematem. Posiadam ją w Pdfie. Na stronie http://www.vinylengine.com/library/sony/ps-4300.shtml znajduje się dokładny opis wraz z dokumentami do pobrania. Mój egzemplarz jest z roku 1981 i uważam go za prawdziwe dzieło sztuki. Posiada wszystko co zawiera prawdziwy artyzm. Pewne niedoskonałości są tu jego urokiem. Przykładem jest tu chocby nietypowy silnik napędu. Posiada bardzo rasowy desing - po prostu cacko. W okresie gdy go wyprodukowano byłem całkowicie poza zasięgiem możliwości jego kupienia. Myslę, że tak drogich modeli nawet do Pewexów nie sprowadzali (choć mogę się mylić). Czy warto go kupić ? Myslę, że warto. Posiadając schemat z netu ps4300 dysponujecie możliwością naprawy urządzenia przez punkty usług które zatrudniają jeszcze ludzi potrafiących naprawiać, a nie tylko wymieniać. Polecam zwłaszcza punkt napraw w Poznaniu na osiedlu Przyjaźni od strony ul Słowiańskiej. Poza tym co tu dużo mówić. PS4300 to Sony z okresu gdy firma była najlepszą na rynku i praktycznie wyznaczała wsystkie standardy w tworzeniu sprzętu odtwarzającego muzykę...

Plusy tego modelu:

- Sprzęt pochodzi z okresu gdy dbano o jakość wykonania
- Nie posiada układów elektronicznych nie do odtworzenia czyli naprawy
- Dostępny na rynku jest schemat co ułatwia serwis
- Ma wyjątkowo efektowny wygląd

Minusy tego modelu

- Nie lubi napięcia 230 V (mała korekta w serwisie RTV załatwia sprawę)
- Skomplikowany silnik - awaria silnika (spalenie uzwojenia) jest do naprawy ale może kosztować i kilka stówek
- Dość skomplikowana mechanika, zwłaszcza regulacja opadania automatycznego ramienia we właściwe miejsce płyty..(ale to się nie psuje jak się nie grzebie)
- Stanowczo zawyżona cena na aukcjach internetowych. Wartość tego modelu nie powinna prekroczyć 600 zł). Wyjątkowo zadbany egzemplarz według mnie to 800 zł. Kwoty powyżej 1000 zł uważam za śmieszne. Można taniej o połowę nabyćinne  modele Sony tej samej jakości.

Krótki wniosek...

Sony PS4300 to piękny gramofon o dobrej jakości w klaie HI-FI (W necie nadużywa się określenia Hi-End). Solidnie wykonany w okresie dominacji firmy SONY na rynku elektronicznym. Dość niebanalny z desingiem bardzo charakterystyczny dla początków lat 80tych. Egzemplarz w dobrej kondycji, zadbany nie powinien kosztować więcej niż 800 zł. Powyżej tej kwoty warto pomysleć o czymś lepszym. Warto też wiedzieć, że taniej można  kupić lepszej jakości  modele Technicsa. Sony PS4300 to głównie gratka dedykowana dla koneserów tego modelu. Jedyne niebezpieceństwo drogich kosztów naprawy to spalenie silnika. Ale są ludzie potrafiący to naprawić a koszt ewentualnego ryzyka  naprawy to około 200 - 300 zł. 





Katrina and The Waves - Katrina and The Waves (1985)



Zespół uważany jest za gwiazdę jednego przeboju i praktycznie trudno to twierdzenie podważyć. Spróbuję jednak wrucić kamyczek do wody by zmącić to wrażenie. Każdy doskonale kojarzy "Going Down To Liverpool" wylansowany przez żeńską grupę The Bangles. Nie każdy wie, że piosenka w ich wykonaniu to cover właśnie Katrina and The Waves. Biorąc pod uwagę, że wersje między sobą aż tak mocno się nie różnią możemy przyjąć, że Katrina na swoim koncie ma nie jeden a dwa hity. A czy na płycie nie znajdziemy przynajmniej jeszcze z dwóch tak dobrych piosenek ? Zapewniam, że jeszcze kilka kompozycji przy odpowiednim wylansowaniu spokojnie mogłyby zasilić konto przebojów tej grupy. Przykład ? Choćby otwierający album "Red wine and wiskey". Numer wprost idealny do klimatów jakie mamy w pubach.W ogóle mam wrażenie, że małe kluby bardziej sprzyjają takiej muzyce niż sceny stadionowe.Gdybym miał definiować poprzez porównania jaka jest muzyka Katrin and The Waves to wkomponowałbym ich tak pomiędzy Scheryl Crow, grupę The Bangles no i może wczesnego Bruce'a Springsteana.Jednym stwierdzeniem jest to dość proste gitarowe granie oparte na schematach rock and rollowych .Bliżej im muzycznie do klimatów lat 60tych niż tego co dominowało po roku 70tym. Najwiekszy sukces odniósł z płyty przebój "Walking on the Sunshine", który zawojował listy przebojów w wielu krajach Europy. Obecnie głównie z tą piosenką jest ta grupa kojarzona.Album miał swój falstart dwa lata wcześniej na rynku kanadyjskim ale dopiero wykorzystanie ich piosenki przez The Bangles spowodowało, że zainteresowano się grupą szerzej i postanowiono wydać ich płytę jeszcze raz przez Capitol Records. Ukazała się jako album beztytułowy. Wcześniej w 1983r nosił on tytuł "Walking on the Sunshine" i odbiegał tracklistą od tego z 1985r. Postanowiono z albumów wydanych w Kanadzie pozbierać najlepsze piosenki i wydać je ponownie na jednej. Warto tu dodać, że w chwili podpisania umowy z Capitolem grupa miała już na koncie trzy płyty. Oprócz wcześniej już wspomnianych piosenek z drugiej płyty na debiutancką Capitoplu wszedł utwór "Mexico", który był już wcześniej lokalnym hitem w Kanadzie. "Mexico" w jakiś sposób oparty na piosence "La Bamba" miał prawo się spodobać i trochę szkoda, że w Europie nie dostrzeżono go. Jest jeszcze jeden numer na tej płycie nawiązujący  do klimatów meksykańskich "Que Te Quiero". Co prawda bardziej odwołanie jest tekstowe niż poprzez samą melodią, ale jednak. Nie pozostaje niezauważone w aranacji użycie w podobny sposób jak to zrobiła grupa Smokie kastanietów. Z czasem również bardzo polubiłem zamykającą stronę "B" balladę  "Cry for me". Słuchając jej mam wrażenie, że coś podobnego słyszałem już w wykonaniu grupy The Runaways, ale czy to ważne kto ? co ?  i od kogo ? skoro wypadło to ładnie  - Otóż to.  Zresztą co tu analizować.  Przecież to tylko rock and roll a ja to lubię.

Płyta wybitnie z cyklu tych lekkich pop rockowych. Do słuchania i tańczenia. Dobra na poprawienie sobie humoru. Oceniam ją na trzy gwiadki czyli dobrą , godną polecenia. Posiadając ten album praktycznie mamy na nim wszystko co najlepszego udało się tej grupie nagrać. Późniejsze dokonania Katrine and The Waves były całkowicie niezauważone i grupa rozwiązała się. Po drodze w latach 90tych zawojowała jeszcze na krótko festiwal Eurwizji. Ale to był sukces bardzo krótkotwały i dziś już zapomniany. Katrine prowadzi obecnie działalność solową występując pod swoim imieniem i nazwiskiem Katrina Leskanich. Mozna trafić w necie na filmiki z jej występów z ostatnich czasów. Niewiele pozostało jej już z tego młodzieńczego wigoru sprzed lat gdy śpiewała rock and rolle ale i tak miło ją posłuchać. Pierwzy raz z Katrina and The Waves spotkałem się oglądając w bloku sylwestrowym w TVP program Peter's pop show i było to na przełomie 1985/86. Kto wie czy wtedy bardziej od muzyki nie spodobał mi się wierunek grupy. Trójka chłopaków w beatlesowskich fryzurkach poruszających się krokami Chucka Berrego i ona - Katrina, akurat bez gitarą (choć zazwycaj na niej grająca w innych odsłonach), śpiewającą mojego ukochanego wówczas klasycznego rock and rolla. Piosenka w latach 80tych dość szybko mi się osłuchała i renesans przeżyła w moim zyciu dopiero na początku lat dwutysięcznych gdy bedą na piwku w Berlinie, w pubie jakiś cover band zagrał "Walking on The Sunshine". Na żywo i do tego w pubie przy kufelku ta muzyka dostała takiego blasku, że podjąłem decyzję o jak najszybszym poznaniu pozostałego materiału muzycznego Katriny - majlepiej za sprawą zakupu płyty. Odwiedziłem nawet w tym celu sklep płytowy w Niemczech ale oprócz jednego hitu nic na płytach od tej pani nie mieli. Pełne zaspokojenie uzyskałem dopiero kilka lat temu nabywając płyte przez Allegro. 

track lista

Strona A

Red Wine And Whisky
Do You Want Crying
Que Te Quiero
Machine Gun Smith
Cry For Me

Strona B

Walking On Sunshine
Going Down To Liverpool
Mexico
The Sun Won't Shine
Game Of Love
Katrina and The Waves - Walking on The Sunshine
(Peter's [op show - 1985r)
 Que Te Quiero - 1985

  Going Down To Liverpool - Zdecydownie bardziej wolę wersję Katriny od The Bangles 

Jako ciekawostka - Katrina z 1997r z Eurowizji gdzie odniosła sukces.
Oczywiście piosenka nie pochodzi z opisywanej tu płyty.

niedziela, 13 września 2015

Jarmark Dominikański 2015


Zdarzyło się, że zawitałem w ostatnich latach do Gdańska kilka razy. Dwukrotnie terminy mojego pobytu pokryły się z czasem w jakim odbywa się w tym mieście cykliczna imprea handlowo - rozrywkowa Jarmark Dominikański. Pominę w swoim wpisie opis dokładny tego co tam mozna kupić i na ile opłacalnie. Jednym zdaniem. Jarmark Dominikański jest typowym przykłądem połączenia pchlego targu z "uliczną cepelią" . Jedyną rzeczą, która przykuwa moją uwagę na dłużej są stoiska, które od lat wydają się już reliktem przeszłośći. Mowa tu o miejscach sprzedaży płyt (nie tylko winylowych). Spacer zabytkową uliczką pomiędzy straganami pełnymi kartonów z płytami to doświadczenie porównywalne z pierwszą wizytą w niemieckim sklepie WOM na początku lat 90tych. Wyobraźcie sobie kilkanaście stoisk w pobliżu siebie i w każdym z nich około kilku tysięcy płyt do przejrzenia.Wycieczka do IKEA czy też King Crossa jest niczym w porównaniu z tym ile czasu można spędzić w tych troszkę zalatujących stęchlizną kartonach. Osobiście nie dałem rady "przeryć" wszystkich stoisk z płytami ale to co "przerobiłem" wykreowało mi pewnien obraz z któym teraz się podzielę.

Z pewnością nie spodziewajcie się jak to śpiewał Meat Loaf, że znajdziecie jako darmowy bonus kluczyki do Cadilaka kupując pudełko z ciasteczkami. Sprzedający płyty doskonale znają ceny i jeżeli nawet coś wyda nam się okazją to miejmy świadomość tego, że kryje się za tym bardziej to że sprzedawca chce szybko to coś sprzedać niż jakaś forma frajerstwa. Zapomnijcie o możliwości przetestowania płyty czy odsłuchaniu. Ocenić stan można jedynie w sposób wzrokowy.Pozytwnem w tym jest to, że handlujący ludzie to stali bywalcy tej imprezy i każdemu zależy na dobrej opinii. Płyty w większości wystawiane są w dobrym stanie. Czasami do czynienia mamy ze sprzedawcą właścicielem a czasami z zatrudnionym pracownikiem, któy posiada zeszyt z cennikiem jako wyrocznia szefa. W tym drugim przypadku trudno coś wytargować lub dochodzić jakiegoś rabatu przy zakupie powiedzmy czterech płyt. Ceny w większości pokrywają się z tymi jakie znamy z Allegro. Główna frajda to sam spacer pomiędzy stoiskami i wertowanie zbiorów handlarzy w poszukiwaniu namacalnie danej płyty. To właściwie główna przyjemność, która jest nie do osiągnięcia buszując w zbiorach Allegro. Co do rarytasów lub choćby płyt o szczególnej atrakcyjności. Mało który sprzedawca ma je wystawione. Nie należy się jednak zrażać. Wystarczy się zapytać. Sprzedawcy niechętnie atrakcyjne pozycje wystawiają do sprzedaży w kiepskich warunkach, do tego narażając swoje egzemplarze na tyiące łap przeglądających. Jak wspomniałem płyty sprzedają ludzie, którzy znają się na swojejj pracy i wystarczy pogadać a wtedy może się okazać , że na następny dzień płyta już na nas będzie czekać w odrębnym zabezpieczniu, ukryta przed przypadkowymi "łapochwytami" czyli ludźmi dla których płyta winylowa to gadżet bardzieej wizualny niż zapis muzyki (o okładce jako sztuce nie wspomnę.)

Dokonałem kilku zakupów na tym Jarmarku. Byłem na nim dwukrotnie. W tym roku oraz dwa lata temu. Pamiętam, że dwa lata temu uzupełniłem sobie kolekcje o kilka pozycji z lat 80-tych. Wtedy nabyłem dwie płyty Kate Bush, Petera Gabriela, Marillion, dwie płyty Cyndi Lauper. W tym roku nie ,poszalałem ale i przybyłem bardziej wybredny. Trafiłem na maxi singla Marillion "No one Can" na picture disc w cenie 30 zł (przyzwoita cena) oraz maksia Savage i Gazebo wydanego na jednym singlu przez ZYX. Uzupełniłem sobie dyskografię The Beatles o "For Sale" (wersja Odeon - ale cena była kusząca 20 zł - do tej pory miałem tylko wydanie cd i to w mono z lat 80tych)) oraz Camel - "Snoow Goas". W zasadzie nastawiłęm się, że kupię "Gąskę" i jej szukałem. Wpierw trafiłęm na pierwsze wydanie holenderskie za 80 zł w stanie praktycznie nowym i już .. ale wyszła ze mnie sknera i w rezultacie w podobnym stanie za połowę wcześniejszej kwoty wybrałem wersję brytyjską. W chwilę później nadeszła burza i wypędziła mnie do auta. Po ulewie zamarzył mi się Sopot i spacer po "Monciaku" i liźnięcie choć wzrokiem plaży (i mniej wzrokowo liźnięcie jakieś strawy). Następnie obowiązkowe odwiedziny O.R.P. Błyskawicy w Gdyni (gdy jestem w trójmieście "Błyskawica" zawsze jest w programie)... Tak to był intensywny dzień... a chwile spędzone wśród płyt i sprzedawców bezcenne.. Polecam te klimaty

sobota, 12 września 2015

Kim Wilde - Kim Wilde (1981)


Zanim usłyszałem jak Kim Wilde śpiewa to  już jej nazwisko doskonale znałem z niemieckich gazet Bravo. W ówczesnym czasie rodzic mojego kolegi jeździł cieżarówką do RFN i przywoził to czasopismo regularnie. Pamiętam również bardzo dokładnie chwilę, gdy pierwszy raz usłyszałem ją. Była to noc sylwestrowa z 1982 na 1983r. Krzysztof Szewczyk w bloku sylwestrowym wideoeki zaprezentował klip "Kids in America". Takie to były czasy. Kim posiadała już wydane dwie płyty a w polskiej telewizji i w radiu do początków 1983r nie pamiętam by cokolwiek z tego było nadawano. Jej klip w owym 1982/83 wywarł na mnie takie wrażenie, że Kim stała się dla mnie artystką numer jeden na kolejne dwa/trzy lata i do tej pory pozostaje w kręgu artystów cieszących się moimi specjalnymi względami.

Debiutancki album Kim poznałem jako trzeci po "Cacht as Catch Can" i "Select" w okolicach końca 1983r (a w całości dopiero 10 lat później). Uważałem go przez lata za największe dokonanie tej wokalistki. Odpowiadało mi w tej płycie to, że jest to muzyka rockowa a nawet doprecyzuję rock and rollowa. Kim zawartością muzyczną albumu zdecydowanie bliżej było do Debbie Harry niż do rodzącego się w popkulturze new romantic (słowo klucz "w popkulturze).Nie udało się jednak na tym albumie uciec od wykorzystania instrumentów klawiczowych (rodem z tego nurtu) co dało efekt tego, że muzyka Kim zabrzmiała wyjątkowo świeżo w tym 1981r.


Kim Wilde w 1981r to z jednej strony artystka a z drugiej szyld rodzinnego show biznesu. Marty Wilde, ojciec Kim był swego czasu obok Clifa Richardsa i Tommego Roe najpopularniejszym piosenkarzem rock and rollowym w Anglii (jeszcze w czasach przed The Beatles). Po zakończonej karierze utrzymywał cały czas kontakt z biznesem muzycznym. Na początku lat 70tych na fali glam rocka próbował zoraganizować karierę swojemu synowi Rickiemu. Nawiązał kontakt z wziętym producentem glam music Mickie Mostem. Ricky Wilde zaistniał na scenie muzycznej piosenką o nawet dość sporej popularności. Sława upragniona przez tatusia jednak nie przyszła.Podobno błędem było zbyt szybkie rozpoczęcie kariery przez Rickiego i słabo przygotowany marketing artystyczny, Przy Kim postanowiono nie robić wcześniejszych błędów. Zanim wprowadzono ją do studia RAK records, oczywiście pod opiekę Mickie Mosta poczekano aż z podlotka przeistoczy się w piękną kobietę, aż rozwinie swój głos poprzez lekcje śpiewu a przede wszystkim poczekano i uzbierano starannie materiał muzyczny. Kim wtenczas mieszkała jeszcze wraz z bratem i rodzicami w domu rodzinnym. Wzystko co się odbywało ważnego odbywało się za sprawą całej rodziny. Kim częściowo usamodzielniła się dopiero po trzeciej płycie. Skoro więc za muzykę odpowiadał jej ojciec i brat to nic dziwnego, że dostaliśmy płytę rock and rollową. Zdecydowana większość kompozycji oparta jest na schemacie rock and rollowym przełomu lat 50/60. Całość podbarwiona na styl new age i doprawiona w niektórych miejscach sythpopem. Przyjęło się, że to płyta surowa i bardzo rockowa. Zapewne dlatego, zę zdominowały ją przeboje singlowe ale jakbyśmy się przypatrzyli ciut bliżej całemu materiałowi to znajdziemy na nim także sporą dawkę klimatów spokojnych i romantycznych. Mamy w końcu na niej aż trzy piękne balladki plus jeden utwór w odcieniu reagge.


W póżniejszych latach Km będąc już całowicie samodzielną artystką odstąpiła w duźej mierze od korzystania z kompozycji ojca oraz brata przez co i otrzymaliśmy od piątej płyty artystkę muzycznie zlewającą się z tłumem jej podobnych.Wiem, żę są wśród zwolenników tej wokalistki osoby, które podniosą głos, że to przecież płyta "Close" itd.. Sorry panowie i panie. Mnie nie przekonacie. Takich "You Came" w 1988r było na pęczki na listach i w MTV czego nie można powiedzieć o początkach lat 80tych i obecności w nich "Kids in America", "Water on Glass", "Chequered Love".

Dzisiaj jak myślę o tej płycie to mam tylko jedno skojarzenie - "Kids in America". Praktycznie jest to jedyna piosenką z tego albumu, która przetrwała próbę czasu a nawet stanowi obecnie wizytókę muzyczną tej artystki.Z pewnością jest najbardziej wybijająca się kompozycja z całości. W USA odebrana z lekką kpiną z uwagi na tekst nie wiele mający wspólnego ze "szczerością przekazu". W chórkach "Kids in America" możemy usłyszeć Marty i Ricky Wilde oraz nawet Micky Mosta. Na wydaniu amerykańskim albumu piosenka "Kids in America" poszybowała oczywiście na pierwszy utwór stony "a". W oryginale zamykała tą stronę. Wiadomo dlaczego. Jeśli Amerykanin nie usłyszy hitu w pierwszym numerze płyty  - płyty nie słucha już dalej w ogóle. To taka znana przypadłość amerykańska.

Przez całe lata 80te był to dla mnie album wyjątkowy i mało osiągalny. Faktem jest, że po roku 1985 coraz mniej dążyłem do tego by tą płytę mieć czy nawet znać w całość. Głównie za sprawą wydanej skłaanki "The Very Best of Kim Wilde" gdzie zawarto na niej sporą część z tego albumu. Takie kompozycje jak: "Young Heroes". "Tuning In Tuning On" poznałem dopiero w latach 90tych. Może dlatego obecnie właśnie one zaraz po "Kids" podobają mi się na tym albumie najbardziej. Całość oceniam na trzy gwiazdki czyli płyta dobra, godna polecenia. Na koniec jeszcze kwestia okładki. Niby zwykłe zdjęcie Kim Wilde... no właśnie.


Track lista:

A.

01. Water On Glass
02. Our Town
03. Everything We Know
04. Young Heroes
05. Kids In America 

B.

06. Chequered Love
07. 2-6-5-8-0
08. You'll Never be So Wrong
09. Falling Out
10. Tuning In Tuning On

Musikladen - 1981 - Kim Wilde - Kids in America

"Kids in America" wersja akustyczna - świetna


poniedziałek, 7 września 2015

maxi single disco z lat 80-tych cz 8

Po sporej przerwie w pisaniu bloga z powodu ? ....  niech pomyślę... chyba głównie z powodu braku chęci i nastroju do pisania - powracam. Na początek coś nieskomplikowanego i prostego w opisie. Nazbierało mi się ponownie trochę maxi singli więc czas na częśc ósmą.

Boney M. - Happy Song (1984) . Piosenka jest coverem wylansowanego przeboju (rok wcześniej) przez włoski zespół Babys Gang. Nie odbiega aranżacją zbyt mocno od pierwowzoru. Producentem oczywiście był Farian. Jedną z osób, która piosenkę stworzyła była znana postać ze świata muzycznego rodem z Włoch Ivana Spagna. Był to chyba ostatni przebój grupy Boney M jaki udało się wylansować. Gdy byłem pierwszy raz na dyskotece w swoim życiu właśnie ten singiel był na topie w klubie. Do tej pory uważam, że to jedna z bardziej pogodnych piosenek jakie znam. Ciut wcześniej Farian zaadoptował dla Boney M inny włoski przebój "Kalimba Deluna", który osiągnął sukces w Europie. Stąd zapewne pomysł by spróbować z innym włoskim numerem. Padło na "Happy Song". Obecnie obie wersje (Boney M i Babys Gang) są mniej więcej na równi popularne w Polsce.

Den Harrow - Catch the Fox (1986). Singiel wydany przez Baby Records. Jeden z większych przebojów tego artysty. Pamiętam, że nie przepadałem a wręcz nie lubiłem jego muzyki, ani też stylu wizualnego jaki prezentował w okresie gdy święcił sukcesy. Dopiero całkiem niedawno, gdy udało mi się posłuchać jego piosenek bez oglądania jego samego, doszedłem do wnosku, że faktycznie były to całkiem fajne kawałki.


Fat Boys - The Twist (1988). Gdy się pojawił ten singiel na rynku byłem nim zauroczony. Był to okres w moim życiu, gdy słuchałem mnóstwo muzyki z przełomu lat 50/60. Taki numer odkurzony i odświeżony a do tego nagrany przy współudziale samego Chubby Chackera to był miód na uszy. Był to również pierwszy numer raperski, który polubiłem. Wersja dziś mało już grana radiu i jeżeli pojawia się gdzieś w radiu piosenka "The Twist" to tylko w oryginalnym wykonaniu. Jeszcze tego samego roku 1988 na bazie sukcesu tego coveru inna grupa Salt 'N' Pepa wydała "Twist And Shout" (ale to tylko moja spekulacja). Wersja Fat Boys starzeje się powoli i śmiało mogłaby jeszcze być eksploatowana w klubach w dniu dzisiejszym.

Bruce and Bongo - Hi - HO (1986). Był drugim singlem tego duetu i praktycznie ostatnim, który w jakiś sposób zaistniał. Pierwszy to oczywiście "Gail" wydany również z całym albumem w Polsce przez Pronit. Obecnie "Hi Ho" jest zapomniany w dużym stopniu. Muzykę w refrenie zapożyczono z kreskówki disneyowskiej o krasnoludkach. Piosenka zaaranżowana jak większość muzycznych pomysłów tej grupy w dość żartobliwy sposób. "Hi Ho" średnim był przebojem, przynajmniej w mojej okolicy w okrsie debiutu. Pamiętam, że hiszpańcy didźeje wyspecjalizowani w tworzeniu miksów skorzystali z tej piosenki. Prawdopodonie fragment jej w owym miksie jeszcze najbardziej przetrwał w pamięci nielicznych,(pomijam tych dla których disco lat 80tych jest szczególnie bliskie).

Guru Josh - Infinity (1990). Niewiele jest utworów ze stylu hause jakie lubię. Ten jest wyjątkowo dobry i godny polecenia. Lubię go w wersji z 1990r. Odświeżona z 2007r zatraca swój klimat. Ale paradoksalnie to w tej nowszej "gorszej" wersji wypłynęła w Polsce na szerokie wody a dokładniej na parkiety klubów. Kompozycja z 1990r to mieszanka hause i jazzu i dobry przykład, że w stylu za którym nie przepadam również trafiają się prawdziwe muzyczne perły.

Angie St John - Letter From My Heart (1985). Anglojęzyczna wersja piosenki "Lei Balla Sola" a może to ona jest włoskojęzyczną wersją "Letter From My Heart". Obie wersje wydano po raz pierwszy w 1984r. Po włosku nagrał to Fabio Vanni a w wersji chyba najpopularniejszej Steve Allen. Wersja opisywana należy zaś do Angie St John i została wydana w 1985r i według mnie jest najładniejsza. Nie sądziłem, że uda mi się to trafić na maxi singlu a jeżeli nawet to, że  cena będzie na tyle spora, że odpuszczę sobie. Miła niespodzianka mnie spotkała i oto mogę już się ciezyć tą pozycją w swoim zbiorze maxi singli. Swoją drogą "Letter From My Heart" to jedna z najładniejszych włoskich melodii jakie słyszałem (a słyszałem sporo).W okresie roku 1985 mało u nas popularna, choć gdzieś w radiu ją usłysałem a nawet zdążyłem nagrać na kaseciaka.

Savage - Only You/ Gazebo - I Lkike Chopin (1988). Siniel typu "spora ciekawostka" dla mnie. Zawiera dwa chyba najwięsze hity z gatunku Italo Disco z roku 1983. Obie strony zawierają piosenki w wersjach jakie ukazały się pierwotnie na maxisinglach tych wykanawców. Dla mnie jest to gratka posiadać dwa najwieksze przeboje italo zawarte na jednym singlu do tego w ich najlepszych wersjach. Singiel wydany przez ZYX Music w 1988r jako 19 część serii "The Golden Dance-Floor Hits". Zakupiony przeze mnie podczas tego lata na Jarmarku Dominikańskim w Gdańsku. O samym Jarmarku napiszę niebawem, bo warto kilka słów wrzucić do sieci o tej cyklicznej imprezie.