poniedziałek, 16 listopada 2015

Jeff Lynne's ELO - Alone In The Universe (2015) - pierwsze wrażenie


No dobrze, posłuchałem tej nowinki "z czegoś" (ale na dobrym sprzęcie) bo nie mieszkam na pustyni a ciekawość wzięła górę. Płyta dotrze do mnie pewnie w przyszłym tygodniu, bo sklep z jakiego skorzystałem zachowuje się tak jakby pracownicy pieszo do samego Jeffa po nią chodzili przy każdym zamówieniu.

Nie jest to recenzja bo tą powinno się pisać dopiero jak kurz opadnie. To są spisane tylko moje emocje po odsłuchaniu na świeżo płyty na którą czekałem jak na żadną inną w tym roku. Od lat mam żal do Jeffa że mając taki potencjał artystyczny tkwi w ślepej uliczce. Dlatego może miałem określone oczekiwania.

Zawsze wydawało mi się, że w ELO to przede wszystkim Jeff Lynne i długo nic... i że Jeff bez ELO owszem jak najbardziej tak, ale ELO bez Jeffa już nie. Dzisiaj weryfikuję swój pogląd. Jeff Lynne jako ELO to nie ELO a niestety tylko Jeff Lynne i magiczna nazwa ELO nie zmienia tego. Płyta ma sporo wspólnego z brzmieniem całkiem dobrej "ZOOM" i praktycznie tyle można by napisać. Zlepek 12 lepszych lub ciut gorszych melodii wszystkie aranzowane na tą samą modłę. Brak magii Electric Light Orchestra. Oczywiście Jeff to klasa i piosenki są naprawdę ładne, melodyjne, ale co one mają wspólnego z obojętnie którym albumem ELO ? . Oczywiście to moje odczucia po kilku odsłuchach tak na świeżo. Z pewnością po dotarciu do mnie zakupionej płyty przesłlucham ją jeszcze wielokrotnie. Pewnie odkryję w niej coś ekstra , może nawet magicznego.. Na razie ten album bardziej godny Toma Pettego niż Jeffa a co dopiero ELO. "When I Was A Boy" od razu kieruje porównanie do kompzozycji z Antologii Bitlesów "Free as a Bird". Od razu dodam, żę póli co to najjaśniejszy fragment, choć mocno wtórny. "All my life" też czuję odnośniki tematycznie do twórczości Lennona. "Ain't It A Drag" to zaś brzmi zupełnie jak Tom Petty.Najbliżej jeszcze do starego ELO kompozycji "Dirty To The Bone" Poza tym, czy ktoś usłyszał na tej płycie choć w jakimś jednym miejscu smyczki.... ja wiem. Słyszę, są ... ale tak jakby ich nie było. Nie tworzą muzyki a raczej szum gdzieś w tle schowany, który tylko przy skupieniu wyłania się jako jakaś harmonia całości. Zjechałem ten album ? Może trochę.. Już płyta "Zoom" odstawała ale były tam przynajmniej kapitalne kompozycje.. A Tu ? Może ta płyta również potrzebuje 15 lat by dorówać poprzedniczce ? Myślę, że czeka ją los innych płyt solowych Lynne'a. Czasami ktoś sobie ją włączy do posłuchania ale gdy będziee chciał posłuchać ELO to do odtwarzacza wrzuci krążęk "Out of the blue" lub komercyjny i genialny przy tym "Time".. W końcu po co nam muzyka typu "dobro podrzędne" jak możemy dowalić od razu arcydziełko i doznać ekstazy.. Ja tak właśnie zrobiłem. Odsłuchałeem. stwierdziłęm, że ładne. Zamówiłem w sklepie. Nastał kolejny dzień i ponowny odsłuch, potem drugi raz, trzeci, czwarty a potem nastawiłem abum "Discovery" i pomyslałem sobie.. ku..wa to jest to.. to są Elektrycy a nie te popierdółki tworzone bardziej dla kończącej się kasy niż potrzeby artystycznej. Może gdyby nad aranżem popracowali też inni z zespołu całość nabrałaby szlifu godniejszego, bo jak już napisałem kompozycje są miłe dla ucha, tylko te opracowania tak nudne i ciągnące się jak flaki z olejem. Jedno po drugim takie samo, bez polotu... jak na polskim filmie cytując z filmu "Rejs" nuda panie , nuda..

Acha.. fani ELO i  Jeffa  będą zachwyceni tym albumem.. Gdybym miał ocenić to jako płytę ELO to dałbym na pięć gwiazek zaledwie dwie.. Ale jakbym miał ją ocenić w oparciu o muzykę jaką się dziś wydaje na płytach i lansuje w radiu to dałbym śmiało jej na pięć gwiazdek całe pięć. Płyta naprawdę dobra ale .. .. panie Jeffie.. proszę nie mieszać do tego już nazwy ELO proszę... 

niedziela, 8 listopada 2015

Wystawa psów


Od bardzo dawna nie byłem na wystawie psów rasowych. Ostatni raz miało to miejsce jeszcze za dzieciaka. Kierowany impulsem chwili trafiłem na taki pokaz dzisiaj. W pamięci wytworzony miałem obraz takiej imprezy wykreowany przez wspomnienia z dzieciństwa. Na miejscu przeżyłem spore rozczarowanie. Wszystko wyglądało dość żałośnie. Nie było stanowisk gdzie właściciele mogliby prezentować swoje psiaki. Były tylko wybiegi (czyli miejsca gdzie  mierzy i pokazuje się swojego pupila komisji). Każdy z wystawców ze swoim krzesełkiem bo nawet nie miałby gdzie spocząć. Porozsiadani nieskładnie byle gdzie i byle jak w tych halach. Psy pochowane przed wścibskimi oczami zwiedzających. Własne kojce dla psiaków. Wszystko nieskładne. Oglądanie zwierzaków przez to dość ograniczone. Każdy z wystawców chroni swojego pupila przed oczami ciekawskich. Wystawy z lat dziecięcych zapadły mi w pamięci jako specyficzne show, gdzie  pooglądać można było psiaka po psiaku i czasami nawet pogłaskać. Gdzie w jakiś sposób można było poobcować z tymi zwierzętami. Tutaj ? Tutaj widz traktowany jest jako zło konieczne. Tutaj przyjechało się po zaszczyty nadane psiakom od komisji w celu podniesienia prestiżu rodowodu a co za tym idzie ceny za szczeniaki.

Może Kiedyś "za moich czasów" mniej było wystawianych ras ale wtedy człowiek przynajmniej wiedział jak owe rasy się nazywają. Dzisiaj połowy ras jakie ujrzałem nie znałem z nazwy a i te 50% wiedzy to chyba optymizm z mojej strony. Nasunęła mi się taka refleksja podczas zwiedzania. Wystawy organizowane są tylko z powodu obowiązku uczestnictwa w czymś takim psów posiadających rodowody By można byłło dobrze wykasować za szczeniaka warto odbębnić te kilka wystaw w roku. Traktowane są one przez właściciewli czworonogów nie jako chęć pokazania pupila ludziom a jako zdobcie uznania wśród znajomych oraz uzyskanie jakiegoś dokumentu sprawiającego że wartość hodowli podskoczy. Najfajniejsze w tym wszystkim dzisiaj były same psiaki. Nie ważne że z niektóych właściciele robili "zjawiska" . W końcu co one są winne temu, że ludzie mają chorą wyobraźnię.Jako ciekawostkę dopiszę, żę najmilszymi i najbardziej otwartymi ludźmi chcący pochwalić się swoim psiakiem byli właściciele labradorów i pokrewnych ras. Od razu widać, że jaki pies  taki człowiek i odwrotnie. Nie jestem jakim wielkim fanem psów rasowych. Sam takowych nie posiadam, choć w rodzinie rasy nadaliśmy im sami, bo kto nam w końcu zabroni mieć psy o nazwie rasy tylko nam znanej.. Nase psy w rodzince pochodzą głównie z przytulisk i schronisk ale nie przeszkadza nam to podziiwiać i takie dziwoloągi rasowe. Choć trzeba przyznać, ze sporo wśród tej arystokracji psów pięknych.










poniedziałek, 2 listopada 2015

George Harrison - Cloud Nine (1987)


W 1987r ostatnią rzeczą jakiej bym się mógł spodziewać  to fakt, że pojawi się taka płyta i to od artysty, którego traktowałem wtedy już jako historię muzyki. Miałem wtedy 19 lat. Byłem wielkim fanem The Beatles i to od okresu śmierci Lennona (znałem ich ciut wcześniej ale fanem faktycznie od pamiętnego grudnia).Przez lata moje upodobania względem członków tej grupy podlegały zmianom. Raz faworyzowałem Johna jako tego ulubionego Bitla, raz Paula, potem znowu Johna a wtedy w tym 1987r akurat prym wiódł  w tym rankingu Harrison. Pewnie gównie za to co zrobił na Abbey Road, choć może dlatego, że podobało mi się u niego zawsze "elitarność" jego zachowania. On jak już coś dał od siebie na płytę to musiało to być od razu coś super i zawsze w reglametowanej ilości. Zawsze jawił mi się najbardziej rockowo z całej czwórki. Ukazanie się tego albumu było sporym wydarzeniem, gdyż w radiu królowali  przy mikrofonach ludzie, pracujący w tych mediach od lat 60tych .  Zrozumiałe więć było to,  że Harrisona  płyta była nadawana i to dość często. Ludzie w radiu w końcu wychowani byli na beatlemanii.Czy była jako całość wielkim hitem ? W ówczesnej Polsce raczej nie biła rekordów popularności ale skłamałbym, gdybym napisał, ze przeszła bez echa. Album ten bardziej doceniono dopiero w kilka lat później i jak to zazwyczaj bywa po śmierci artysty.

Ukazał się on po pięciu latach milczenia George Harrisona co w obecnych czasach nie jest niczym dziwnym, gdyż uznani  artyści pielęgnują  swoją wyjątkowość, ale wtedy było to traktowane jako wielki  come back. Swoją drogą  w tamtym okresie gwiazdy wcześniejszej dekady muzycznej w większości znajdowały się na zakrętach życiowych. Dysponowali jeszcze sporym potencjałem artystycznym ale popkultura z nimi obchodziła się z pewną pobłażliwością.  Posiadali wielkie nazwiska, które w drugiej połowie lat 80tych coraz mniejsze robiły wrażenie na ludziach chcących dobrze zarobić. Podobno do nagrania  tej płyty namówił Harissona  Jeff  Lynne (ELO) w myśl  koleżeńskiej pomocy dla  artysty, który  „nie ma pomysłu na siebie”. Sam Jeff w tym okresie zapragnął w pełni poświęcić się tylko produkcjom uważając, że z  ELO osiągnął  już wszystko a studio nagraniowe to prawdziwe wyzwanie dla jego geniuszu. Na miejsce pracy wybrano dom Boba Dylana a dokładniej jego studio w Woodstock.  Dylan był dość gościnny jak człowieka o typie samotnika. Do nagrania płyty Georga zjawili się dobrzy znajomi w jednym celu – służenia swoją pomocą. Nadmienię tylko, że wśród nich byli niezawodny Eryk Clapton oraz  Ringo Starr. Podczas  sesji  nagraniowej do studia zaglądali również oprócz udzielających się muzyków też  inni koledzy, co zrodziło pomysł do powstania projektu supergrupy Traveling  Wilburys (innym razem o tym zespole). 


Co zawiera ten album ?  Słuchając  go dostąpimy możliwości obcowania z jedenastoma kompozycjami, ( z czego dziesięcioma Harrisona). Przy tworzeniu materiału pomagali mu takżę zaproszeni goście ale czuć, że robota główna to George a koledzy jedynie dodawali pewne smaczki. Płyta zawiera również jedną kompozycję z 1962r i jako jedyna nie należy do mistrza. To ona właśnie odniosła największy sukces i wskazują na to wszelkie dane. Osobiście należę do odmieńców i ten wielki przebój zamykający ten album traktuję dopiero jako któryś z kolei  pod względem moich preferencji.  Tym wielkim hitem jest piosenka  „Got My Mind Set On You” (w 2007r doczekała się wykonania również przez  Shakina Stevensa).  To co według mnie jest najlepsze na tej płycie to piosenki odwołujące się stylem kompozycji do okresu „Harissona piosenkowego” i to takiego z okresu  „All Things Must Pass”. Największą ozdobą dla mnie są utwory:  „This Is Love” (do tej pory nie rozumiem dlaczego pominięta została na płycie „Best of Dark Horse” oraz „When We Was Fab” i „Someplace Else”. Pewnie mało jestem oryginalny podając te tytuły jako najlepsze, bo większość  lubiących tą płytę wskazuje te piosenki z uwagi na spore odwołanie się ich stylem do tego co w Harrisonie wszyscy lubimy najbardziej. Ze swojej strony do grona tych najlepszych dorzucę jeszcze „Just For Today”,  Zaletą dla jednych a wadą dla drugich jest to, że płytę wraz z Harrisonem wyprodukował Jeff  Lynne a on czego by się nie tknął zawsze będzie to brzmiało jak Electric Light Orchestra. Ile w piosence  „This is  Love” jest  George’a  a ile Jeffa  to tylko oni  sami wiedzą. Ogólnie całość produkcyjnie leży w klimacie i smaczkach muzycznych zarezerwowanych dla grupy ELO. Pamiętajmy jednak, że to był 1987r a Jeff Lynne był autorytetem w światku producenckim i to  jednym z największych. To, że płyta ELO z 1986 nie osiągnęła statusu wybitnego dzieła nie oznacza, ze nie pamiętano mu wcześniejszych wyczynów. Poza tym brzmienie a’la   Jeff Lynne było na czasie. Album więc doskonale połączył kompozycje Harrisona z nowoczesnym brzmieniem. Tym samym płyta idealnie wtopiła się w lata osiemdziesiąte. „Got My Mind Set on You” doczekało się wydania na maxi singlu w wersji extended. Na wersji CD  z 2004 dorzucono dodatkowo piosenki bonusowe. Ścieżka dźwiękowa z tej płyty pojawia się w filmie „Shanghai Surprise” z Madonną w roli głównej.

Obecnie uważa  się wydanie „Cloude nine” jako jeden z efektowniejszych powrotów byłych gwiazd do show biznesu, choć z drugiej strony, co to znów za powrót  ? Pięć lat ?  

Po latach okazało się, że album ten stał się jego pożegnalną płytą. Do roku 2001, czyli chwili śmierci George nie nagrał już ani jednej płyty albumowej firmowanej swoim nazwiskiem.  Przed śmiercią nagrał ponownie „My Sweet  Lord”, pomógł przy „ Zoom” Jeffowi. Oczywiście nagrania w końcówce lat80tych z kolegami też wnosiło sporo dobrego ale „Cloude Nine” było de facto pożegnalną płytą o czym mało kto w 1987r wiedział. Oceniam ją na cztery gwiazdki. Przy czym od razu informuję, że jedna gwiazda w tym jest tylko z powodu tego, że  to płyta Georga. Na tym albumie jest po prostu Bitelsem z krwi i kości. Tak dobrej płyty nawet McCartneyowi nie udało się w latach 80tych nagrać. A to już coś dowodzi o wielkości.

Przy płycie maczali palce (wymieniam tylko ważniejszych):

Perkusja – Jim Keltner, Ringo Starr ,Gitara  Eric Clapton , Instrumenty klawiszowe – Elton John, Gary Wright , gitara, producent – Jeff Lynne ,  gitara - Gary Moore

Oczywiście mistrz ceremonii – George Harrison – wokal, gitara, produkcja

Autorzy piosenek – Gary Wright (tracks: A2), George Harrison (tracks: A1 to B4), Jeff Lynne (tracks: A2, A5, A6), Rudy Clark (tracks: B5)


Strona A

"Cloud 9" – 3:15
"That's What It Takes" (Harrison, Jeff Lynne, Gary Wright) – 3:59
"Fish on the Sand" – 3:22
"Just for Today" – 4:06
"This Is Love" (Harrison, Lynne) – 3:48
"When We Was Fab" (Harrison, Lynne) – 3:57

Strona B

"Devil's Radio" – 3:52
"Someplace Else" – 3:51
"Wreck of the Hesperus" – 3:31
"Breath Away from Heaven" – 3:36
"Got My Mind Set on You" (Rudy Clark) – 3:52

When We Was Fab

Got My Mind Set on You
This Is Love
Just for Today