Rok 1967 był rokiem Beatlesów i rokiem Sierżanta Pieprza. W tym roku obchodzimy 47 rocznicę wydania tej płyty, która do tej pory często uchodzi za najlepszą płytę rockową i potrafi wygrywać większość plebiscytów organizowanych przez renomowane magazyny muzyczne (lub znajduje się w ścisłej czołówce). Zapewne spowodowane to jest nie tylko samą zawartością muzyczną tego albumu, ale również całą otoczką, która towarzyszyła powstaniu oraz wydaniu tej płyty. W tym wpisie chcąc uczcić w jakimś stopniu tą dla mnie specjalna płytę postanowiłem kliknąć trochę mniej znanych faktów, ciekawostek dotyczących samego nagrania jak i wydania albumu wszechczasów. Znajdzie się tez kilka osobistych refleksji i kilka prób obalenia pewnych mitów, które towarzyszą bez przerwy podczas opisywania tej płyty. Z góry przepraszam za długość tej wypowiedzi, ale by dać pełne światło potrzeba więcej niż kilku zdań.
Zacznę wpierw od dość istotnego faktu czyli atmosfery tamtych czasów gdy doszło do powstania tej płyty. Rok 1967 nazwano rokiem Beatlesów (w pewnych kręgach) ale czy to było do końca sprawiedliwe określenie ? Z pewnością był to okres w którym nastąpiło „coś nowego” coś co zmieniło całkowicie obraz muzyki na wiele lat. Tym czymś była psychodelia, jeszcze nie postrzegana jako osobny gatunek muzyczny a bardziej jako pewien trend artystyczny. W Anglii powstał Underground – powstał to za mało powiedziane – wręcz eksplodował i bynajmniej mało miał wspólnego z czymś faktycznie podziemnnym. Działał jak najbardziej namacalnie i widocznie. Błędem było by pominięcie udziału w tym ruchu takiego nazwiska jak Syd Barret, który stał wtenczas na czele Pink Floyd oraz klubu UFO a także Andy Warhola, który był częstym gościem światka artystycznego także na wyspach. W USA rok 1967 też przyniósł zmiany. San Francisco stało się mekką ruchu hippisowskiego „Make Love not War” można było dostrzec wszędzie. Nazwano to „Latem miłości”. Wszyscy byli piękni, wszyscy się kochali...sławetne "kwiatki do lufy”, „Dzieci kwiaty” „festiwale wolności” Do głosu dochodziły nowe zespoly. Grupa The Doors pokazała się światu, w Anglii debiutował Hendrix wabiąc na swoje spektakle całą śmietanę artystyczną i rockową świata. Muzyka się zmieniała. Zmieniały się też obyczaje. Narkotyki stały się powszechne jak nigdy wcześniej. Każdy próbował, każdy chciał odbyć tą podróż, ten odlot. Fakt, że w Stanach każdy młodzian miał jeszcze alternatywę odbycia odlotu do Wietnamu pogłębiało tylko pragnienie nadania życiu nowego sensu. Do tego eksplozja obyczajowa - rewolucja seksualna, którą spowodowało pojawienie się tabletek antykoncepcyjnych co przy braku AIDS było po prostu "hulaj mysia naturo - kota nie ma". Telewizja nagle dostała kolorów i świat przestał być czarno-biały. Stare przestawało się liczyć. Tak trochę symbolicznie to wygląda, ale właśnie w 1967r umarł Woody Guthrie czołowy bard pierwszych beatników, Bob Dylan schodzi ze sceny po wypadku – gdzieś wyczytałem określenie, które mi się spodobało....”gdy wrócił na scenę zastał wszystko inne – już nigdy jego głos nie miał odzyskać dawnej rangi” Beatlesi byli we wszystkich centrach tych wydarzeń. Chłoneli je, żyli nowymi ideałami. Tak jak większość artystów szukali tej Lepszej Strony Duszy (spodobało mi się to okreslenia wyczytane gdzieś w książce)......
Tyle tytułem określenia klimatów, które wytworzyły się wokół, a które miały bezpośredni wpływ na twórczość Beatlesów, a nie było dziełem ich samych. Wracam teraz już do samej płyty. W 1967r Beatlesi pozbawieni tras koncertowych (po rezygnacji ich samych z takiej działalności), po rezygnacji z obowiązków pokazywania się w TV i radiu (do czego obligował ich Epstain) mieli sporo czasu i na dodatek stali się właścicielami studia przy Abbey Road. Mieli więc trzy niezbędne rzeczy by światu dać „nowe”. Mieli czas, pieniądze i olbrzymi potencjał twórczy. Na pomysł nazwy albumu wpadł Paul. Pomyślał sobie mianowicie, jak by nazwał grupę, gdyby miał ją założyć na nowo. Tak powstał zespół Orkiestra klubu samotnych serc sierżanta Pieprza, czyli Sgt Peppers Lonely Hearts Club Band. Do projektu pozostali członkowie podeszli z umiarkowanym entuzjazmem. Jednak zapał Paula powoli udzielił się wszystkim. Zwłaszcza gdy ten sesje nagraniową przemienił w jeden wielki heppening. Całe studio zostało przybrane kwiatami, balonikami. Paul naspraszał mnóstwo gości tak więc atmosfera była bardziej imprezowa, niż taka jaką się zazwyczaj wytwarza podczas nagrywania czegoś, co ma być bardziej sztuką niż muzyką. Album Sgt Peppers...po nagraniu został okrzyknięty pierwszym concept albumem mimo, że jedynymi rzeczami jakie wiązały ze sobą piosenki była idea i „duch lata miłości” . Sam Lennon powiedział, że wszystkie te piosenki mogłyby równie dobrze znaleźć się na którejkolwiek z innych ich płyt. Samą sesję nagraniową trzeba by jednak cofnąć do 10 grudnia 1966r. Wtedy to zarejestrowano pierwszą piosenkę na nowy album. Była nią dość dziwna kompozycja McCartneya, którą napisał jeszcze w 1961r „When I’m Sisty-four. Piosenka wybitnie nie rock n rollowa. Trącała myszka przy każdym dźwięku. Ogólnie tekst jej odnosił się do wyimaginowanej dziewczyny i zawierał jedno ważne pytanie. „Czy będzie go nadal kochać jak będzie miał 64 lata”, zwraca jej też uwagę na fakt, że i ona się postarzeje. Czas wydawniczy oraz umowy nagliły, więc tak z rozpędu trzeba było wypuścić singla. Beatlesi już prawie od roku nic nie wydali, nie licząc składanki „Stare ale złote”. Wybór padł na dwie piosenki, jedną McCartneya a drugą Lennona. Od pewnego czasu już nastąpił taki podział. Paul przygotował „Penny Lane” a John „Strawberry Fields Forever” – obie ukazały „nową” ścieżkę muzyczna , którą grupa będzie podążać już do końca. Mimo , że obie nie należały do tej sesji (faktycznie sesja do Pieprza rozpoczęła się 19 stycznia 1967r) to jednak były to utworki, które silnie korespondowały z zawartością omawianego albumu. Jak wspomniałem wcześniej w studiu przy Abbey Road przyzdobionym balonikami, serpentynami spotkali się muzycy i goście. Wszyscy wystrojeni w czapeczki, przyklejane nosy. Beatlesi na ten cel przygotowali barwne mundury rzekomej orkiestry samotnych serc sierżanta Pieprza. Na sali zasiedli goście między innymi Jagger z Marianną F. Atmosfera luźna, wesoła. Brak było nawet konkretnego planu co nagrywać. Jedynym który minę miał poważną był Lennon. On jedyny wiedział co chce zrobić w tym dniu. Przed miesiącem zginął w wypadku samochodowym jego przyjaciel Tary Brown a gazety poświeciły tylko jedno zdanie temu tragicznemu zdarzeniu, w zamian zaś rozpisując się o jakimś bogaczu, który też zginął w podobnym wypadku kiedyś tam, oraz o tym, że w pewnym hrabstwie odkryto 4000 dziur w jezdniach i dokładnie je policzono. Chciał pokazać co jest warte życie ludzkie. Powstała kompozycja „A Day in the Life” . W założeniach miała być to piosenka, o monotonnym rytmie ukazując w ten sposób powszedność życia. John miał jednak pewne problemy natury kompozytorsko – aranżacyjnej. Z pomocą przyszedł Macca, który podsunął pomysł połączenia piosenki Johna z jego kompozycją, nad którą pracował.. John podobno protestował twierdząc, ze to się w ogóle nie klei. Na argument jak Paul chce to połączyć otrzymał odpowiedź, że na razie między tymi kompozycjami zagrają 24 takty a potem się coś wymyśli. Ktoś dla żartu nastawił budzik by nie przegapić końca tych taktów, który zresztą został nagrany (z tym budzikiem to pewnie anegdota – ale fajna). Na wypełnienie tej pustki receptę znalazł Paul. Zaproponował by zaprosić orkiestrę symfoniczną i niech sobie w tym czasie improwizują. Wiadomo, dla Beatles wsystko. Przyszli w sile ponad 40 osób. Rozsiedli się i rzępolili każdy sobie. Później to zmieniono i to rzępolenie uporzadkowano w jakies harmonie.Po tych 24 taktach kontrolę nad piosenką przejął McCartney, który śpiewa o jakimś facecie co to wstał z łóżka, wypił herbatę wybiegł z domu wskoczył do autobusu, wdrapał się na górne piętro i zapalił i począł marzyć...i znowu te takty i rzępoląca orkiestra, by po chwili jakby z oddali dobiegł ponownie głos Johna kontynuującego swoja piosenkę. Piosenka kończy się akordem C dur zagranym na trzech fortepianach (przez Poula, Johna i Georgea Martina – producenta) Do tej pory to najdłuższy nagrany akord. Co jeszcze jest ciekawego związanego z tą piosenką. Płytę rozpoczynać miał utwór tytułowy o sierżancie Pieprzu i kończyć, zcalając ją do "kupy”. Utwór „A Day in the Life” został wyrzucony poza tą klamrę, czyniąc ją w jakiś sposób wyróżnioną kompozycją. No i jest to piosenka w której po raz pierwszy uzyto otwarcie słowa "odlecieć" - w domyśle na narkotykach. Równolegle, gdyż nagranie przy użyciu orkiestry sprawiało trochę przerw, zabrano się za piosenkę tytułową......
Zacznę wpierw od dość istotnego faktu czyli atmosfery tamtych czasów gdy doszło do powstania tej płyty. Rok 1967 nazwano rokiem Beatlesów (w pewnych kręgach) ale czy to było do końca sprawiedliwe określenie ? Z pewnością był to okres w którym nastąpiło „coś nowego” coś co zmieniło całkowicie obraz muzyki na wiele lat. Tym czymś była psychodelia, jeszcze nie postrzegana jako osobny gatunek muzyczny a bardziej jako pewien trend artystyczny. W Anglii powstał Underground – powstał to za mało powiedziane – wręcz eksplodował i bynajmniej mało miał wspólnego z czymś faktycznie podziemnnym. Działał jak najbardziej namacalnie i widocznie. Błędem było by pominięcie udziału w tym ruchu takiego nazwiska jak Syd Barret, który stał wtenczas na czele Pink Floyd oraz klubu UFO a także Andy Warhola, który był częstym gościem światka artystycznego także na wyspach. W USA rok 1967 też przyniósł zmiany. San Francisco stało się mekką ruchu hippisowskiego „Make Love not War” można było dostrzec wszędzie. Nazwano to „Latem miłości”. Wszyscy byli piękni, wszyscy się kochali...sławetne "kwiatki do lufy”, „Dzieci kwiaty” „festiwale wolności” Do głosu dochodziły nowe zespoly. Grupa The Doors pokazała się światu, w Anglii debiutował Hendrix wabiąc na swoje spektakle całą śmietanę artystyczną i rockową świata. Muzyka się zmieniała. Zmieniały się też obyczaje. Narkotyki stały się powszechne jak nigdy wcześniej. Każdy próbował, każdy chciał odbyć tą podróż, ten odlot. Fakt, że w Stanach każdy młodzian miał jeszcze alternatywę odbycia odlotu do Wietnamu pogłębiało tylko pragnienie nadania życiu nowego sensu. Do tego eksplozja obyczajowa - rewolucja seksualna, którą spowodowało pojawienie się tabletek antykoncepcyjnych co przy braku AIDS było po prostu "hulaj mysia naturo - kota nie ma". Telewizja nagle dostała kolorów i świat przestał być czarno-biały. Stare przestawało się liczyć. Tak trochę symbolicznie to wygląda, ale właśnie w 1967r umarł Woody Guthrie czołowy bard pierwszych beatników, Bob Dylan schodzi ze sceny po wypadku – gdzieś wyczytałem określenie, które mi się spodobało....”gdy wrócił na scenę zastał wszystko inne – już nigdy jego głos nie miał odzyskać dawnej rangi” Beatlesi byli we wszystkich centrach tych wydarzeń. Chłoneli je, żyli nowymi ideałami. Tak jak większość artystów szukali tej Lepszej Strony Duszy (spodobało mi się to okreslenia wyczytane gdzieś w książce)......
Tyle tytułem określenia klimatów, które wytworzyły się wokół, a które miały bezpośredni wpływ na twórczość Beatlesów, a nie było dziełem ich samych. Wracam teraz już do samej płyty. W 1967r Beatlesi pozbawieni tras koncertowych (po rezygnacji ich samych z takiej działalności), po rezygnacji z obowiązków pokazywania się w TV i radiu (do czego obligował ich Epstain) mieli sporo czasu i na dodatek stali się właścicielami studia przy Abbey Road. Mieli więc trzy niezbędne rzeczy by światu dać „nowe”. Mieli czas, pieniądze i olbrzymi potencjał twórczy. Na pomysł nazwy albumu wpadł Paul. Pomyślał sobie mianowicie, jak by nazwał grupę, gdyby miał ją założyć na nowo. Tak powstał zespół Orkiestra klubu samotnych serc sierżanta Pieprza, czyli Sgt Peppers Lonely Hearts Club Band. Do projektu pozostali członkowie podeszli z umiarkowanym entuzjazmem. Jednak zapał Paula powoli udzielił się wszystkim. Zwłaszcza gdy ten sesje nagraniową przemienił w jeden wielki heppening. Całe studio zostało przybrane kwiatami, balonikami. Paul naspraszał mnóstwo gości tak więc atmosfera była bardziej imprezowa, niż taka jaką się zazwyczaj wytwarza podczas nagrywania czegoś, co ma być bardziej sztuką niż muzyką. Album Sgt Peppers...po nagraniu został okrzyknięty pierwszym concept albumem mimo, że jedynymi rzeczami jakie wiązały ze sobą piosenki była idea i „duch lata miłości” . Sam Lennon powiedział, że wszystkie te piosenki mogłyby równie dobrze znaleźć się na którejkolwiek z innych ich płyt. Samą sesję nagraniową trzeba by jednak cofnąć do 10 grudnia 1966r. Wtedy to zarejestrowano pierwszą piosenkę na nowy album. Była nią dość dziwna kompozycja McCartneya, którą napisał jeszcze w 1961r „When I’m Sisty-four. Piosenka wybitnie nie rock n rollowa. Trącała myszka przy każdym dźwięku. Ogólnie tekst jej odnosił się do wyimaginowanej dziewczyny i zawierał jedno ważne pytanie. „Czy będzie go nadal kochać jak będzie miał 64 lata”, zwraca jej też uwagę na fakt, że i ona się postarzeje. Czas wydawniczy oraz umowy nagliły, więc tak z rozpędu trzeba było wypuścić singla. Beatlesi już prawie od roku nic nie wydali, nie licząc składanki „Stare ale złote”. Wybór padł na dwie piosenki, jedną McCartneya a drugą Lennona. Od pewnego czasu już nastąpił taki podział. Paul przygotował „Penny Lane” a John „Strawberry Fields Forever” – obie ukazały „nową” ścieżkę muzyczna , którą grupa będzie podążać już do końca. Mimo , że obie nie należały do tej sesji (faktycznie sesja do Pieprza rozpoczęła się 19 stycznia 1967r) to jednak były to utworki, które silnie korespondowały z zawartością omawianego albumu. Jak wspomniałem wcześniej w studiu przy Abbey Road przyzdobionym balonikami, serpentynami spotkali się muzycy i goście. Wszyscy wystrojeni w czapeczki, przyklejane nosy. Beatlesi na ten cel przygotowali barwne mundury rzekomej orkiestry samotnych serc sierżanta Pieprza. Na sali zasiedli goście między innymi Jagger z Marianną F. Atmosfera luźna, wesoła. Brak było nawet konkretnego planu co nagrywać. Jedynym który minę miał poważną był Lennon. On jedyny wiedział co chce zrobić w tym dniu. Przed miesiącem zginął w wypadku samochodowym jego przyjaciel Tary Brown a gazety poświeciły tylko jedno zdanie temu tragicznemu zdarzeniu, w zamian zaś rozpisując się o jakimś bogaczu, który też zginął w podobnym wypadku kiedyś tam, oraz o tym, że w pewnym hrabstwie odkryto 4000 dziur w jezdniach i dokładnie je policzono. Chciał pokazać co jest warte życie ludzkie. Powstała kompozycja „A Day in the Life” . W założeniach miała być to piosenka, o monotonnym rytmie ukazując w ten sposób powszedność życia. John miał jednak pewne problemy natury kompozytorsko – aranżacyjnej. Z pomocą przyszedł Macca, który podsunął pomysł połączenia piosenki Johna z jego kompozycją, nad którą pracował.. John podobno protestował twierdząc, ze to się w ogóle nie klei. Na argument jak Paul chce to połączyć otrzymał odpowiedź, że na razie między tymi kompozycjami zagrają 24 takty a potem się coś wymyśli. Ktoś dla żartu nastawił budzik by nie przegapić końca tych taktów, który zresztą został nagrany (z tym budzikiem to pewnie anegdota – ale fajna). Na wypełnienie tej pustki receptę znalazł Paul. Zaproponował by zaprosić orkiestrę symfoniczną i niech sobie w tym czasie improwizują. Wiadomo, dla Beatles wsystko. Przyszli w sile ponad 40 osób. Rozsiedli się i rzępolili każdy sobie. Później to zmieniono i to rzępolenie uporzadkowano w jakies harmonie.Po tych 24 taktach kontrolę nad piosenką przejął McCartney, który śpiewa o jakimś facecie co to wstał z łóżka, wypił herbatę wybiegł z domu wskoczył do autobusu, wdrapał się na górne piętro i zapalił i począł marzyć...i znowu te takty i rzępoląca orkiestra, by po chwili jakby z oddali dobiegł ponownie głos Johna kontynuującego swoja piosenkę. Piosenka kończy się akordem C dur zagranym na trzech fortepianach (przez Poula, Johna i Georgea Martina – producenta) Do tej pory to najdłuższy nagrany akord. Co jeszcze jest ciekawego związanego z tą piosenką. Płytę rozpoczynać miał utwór tytułowy o sierżancie Pieprzu i kończyć, zcalając ją do "kupy”. Utwór „A Day in the Life” został wyrzucony poza tą klamrę, czyniąc ją w jakiś sposób wyróżnioną kompozycją. No i jest to piosenka w której po raz pierwszy uzyto otwarcie słowa "odlecieć" - w domyśle na narkotykach. Równolegle, gdyż nagranie przy użyciu orkiestry sprawiało trochę przerw, zabrano się za piosenkę tytułową......
Podobno było to w okolicach lutego podczas przerwy w nagrywaniu "A Day in the Life", chłopaki rozpoczeli nagrywanie piosenki tytułowej. Czteroosobowa sekcja dęta oraz McCartney wraz z kolegami dość szybko uporali się z tą kompozycją. Być może dlatego, że całą piosenkę Paul miał dokładnie obmyśloną, przynajmniej jesli chodzi o aranż i tym samym nie dał chłopakom możliwości zbytnich ingerencji. Nawet solo gitarowe zostało nagrane przez niego. Złośliwcy uwazają nawet, że Paul okazał się na tej płycie lepszym gitarzystą niż basistą. Piosenka "Sgt Peppers..." kończy się oklaskami i zapowiedzią piosenki, której nigdy nie skomponowano, a i artysta Billy Shears to postać fikcyjna. Miał to być taki żarcik - płaski ? No cóż Paul w końcu to Anglik - to i czego się spodziewać. Tą zapowiedzią kończy się utwór tytułowy. To co słyszymy dalej, czyli "With a little help from my friends" Beatlesi skomponowali całe półtora miesiąca później i dopiero w końcowym miksie płyty zostało połaczone to w całość. Efekt całkowicie z początku niezamierzony. Zaś cały miesiąc luty roku 1967 pochłonął Bitli na nagrywaniu pozostałych ścieżek."Good Morning, Good Morning" opowiada o zwykłym dniu codziennym. Ukazuje ten utwór poprzez tekst świat a raczej życie przecietnego człowieka w spsób pesymistyczny. Silnie to koresponduje z refrenem, w którym zawarte jest pozdrowienie i zyczenia dobrego dnia (poranka).Odgłosy zwierząt z gospodarstwa rolnego, które rozpoczynaja piosenkę troche dziwią, zważywszy, że tekst dotyczy życia w mieście. Czyżby kolejny żart McCartneya ? a może to specjalne posunięcie. by wyrazić tęsknote tego miejskiego nieszczęsnika do przestrzeni i ucieczki od miasta. Ta ostatnia interpretacja tych odgłosów nie należy do mnie. Gdzies ją przeczytałem i tak utkwiła mi w pamięci. W tej piosence ponownie Paul wystapił w roli gitarzysty grając bardzo przyzwoicie. Dlaczego Paul ? Czyżby Harrison wolał inne zajęcie ? Chyba tak. Piosenka "With in you, without you" jest tego dobrym przykładem. W nim to pobrzmiewa aż pięc instrumentów hinduskich i to wszystkie za sprawą George'a. Tekst piosenki wybitnie filozoficzny, głównie o samotności, zakłamaniu. Swoja droga to jeden z najlepszych tekstów na tej płycie. Nagranie kończy śmiech Harrisona (ledwie słyszalny). Pewnie sam George pomyślał nad tym co przed chwilą zaśpiewał i doszedł do wniosku, że to aż do bólu nawiedzone i najzwyczajniej parsknął śmiechem. W koncu kto jak kto, ale on miał najwiekszy dystans do całego świata a zwłaszcza nadętego do bólu patosu. Oprócz tych dwóch piosenek nagrano także "She's Leaving home" - piosenka na której tekst składał sie dialog zaśpiewany. Tematem dialogu był ogólnie konflikt pokoleniowy (duże uproszczenie) a pomysł samej formy rozmowy zaczerpniety z wodewilowych przedstawień, które McCartney lubił. Kolejną piosenką w tym czasie zgraną na taśmy był "Being for the benefit of Mr. Kite", utworek jak to wiekszość kompozycji udana, ale po szlifie i dodatkach stała sie jedną z bardziej charakterystycznych dla tej płyty. John chcał by piosenka brzmiała jak dziecięcy bąk puszczony... zastosowano więc katarynkę ale to nie było to. Pocięto więc tą taśmę z nagrana katarynką, rozrzucono, pozbierano, posklejano i odtworzono i .... i efekt był w dalszym ciagu niezadawalający. Puszczono wiec tasmę od tyłu i to było dopiero to. Otrzymano stertę nieskładnych dźwieków , które brzmiały tak jakby pochodziły z gry katarynką."Lovely Rita" takze nie była pozbawiona podobnych zabiegów mikserskich. Warto dodać, że w piosence słychac solo grane na grzebieniu - przez kogo ? - Paula ? - pewnie tak. Początek marca podczas sesji "Sgt Peppera" nalezał do Johna. Nagrana została wtedy jego kompozycja "Lucy in the Sky with Diamodns" Po wydaniu płyty piosenka ta wprawiła w spore zakłopotanie krytyków muzycznych a zwłaszcza cenzorów. "Lusi na niebie z diamentami" az na kilka kilometrów zalatywała odjazdem na haju, a tytuł od razu identyfikował specyfik. Pierwsze litery tytuły tworzyły wszak skrót LSD. Na nic nie zdały się zapewnienia Lennona, że piosenka nic wspólnego nie ma z narkotykami, ze powstała pod wpływem obrazku namalowanego przez kilkuletniego syna , który namalował swoją przedszkolną sympatie na niebie w otoczeniu gwiazd. Że te litery w tym tytule to przypadek i w ogóle cała ta sensacja wokół tego utworu jest niepotrzebna, bo on zupełnie nie myslał o narkotykach pisząc ten utwór. Tak troche trudno sie z tym zgodzic co Lennon opowiadał tłumacząc się. Bo i jak w koncu odczytać "marmoladowe niebo", " celofanowe kwiaty", "ciastka z kwiatów", "dziewczyna o klejdoskopowych oczach" które pojawiaja sie w tekście..a jest tego sporo wiecej. Jak sie domyslacie w 1967r taki tekst stał sie od razu "produktem zakazanym" a więc zero emisji w radiu i TV. Lepszej reklamy nie trzeba było.Od razu stał się hitem, niestety nienotowanym na listach przebojów.
Osobną historię stanowi okładka tego albumu. Pomysłodawcą znowu okazał się Paul. Co zawiera ? Najprościej mówiąc około 64 osób związanych z historia, rozrywka, nauką lub z Beatlesami. Zdjęcia poznajdywano w szpargałach firmy. Wiele osób trzeba było pytac o zgode na umieszczenie ich podobizn na okładce. Po niektóre zgody nawet trzeba było udac sie do Stanów.
Kto się znalazł na okładce - oczywiscie to nie wszyscy:
Beatlesi w wersji mundurowej oraz woskowej z gabinetu figur woskowych
Aktorzy: Mae West, Marlena Dietrich, Marilyn Monroe, Diana Dors, Hayley Mills, Fred Astaire, Tyrone Power ,Marlon Brando, Tony Curtis, Flip i Flap
Aktorzy: Mae West, Marlena Dietrich, Marilyn Monroe, Diana Dors, Hayley Mills, Fred Astaire, Tyrone Power ,Marlon Brando, Tony Curtis, Flip i Flap
Pisarzy: Poe , Huxley, Shaw, Wilde, Wells, Burroughs, Crroll ,Stephen Crane
Filozofów : Karol Marks,
Filozofów : Karol Marks,
Polityków: Peel,
Poetów: Dylan Thomas,
Naukowców: Einstein, Jung,Lawrence,
Podrózników: David Livingstone
Muzyków: Stockhausen, Dylan, Sutcliffe (niezyjący kolega Johna, członek grupy z czasów Hamburga)
Poetów: Dylan Thomas,
Naukowców: Einstein, Jung,Lawrence,
Podrózników: David Livingstone
Muzyków: Stockhausen, Dylan, Sutcliffe (niezyjący kolega Johna, członek grupy z czasów Hamburga)
Mało zauważalny jest szczegół ze sweterkiem lalki siedzącej pod palmą. Na swetrze wydziergany jest napis "welcome to the Rolling Stones" - miły ukłon w stronę kolegów - prawda?
Na wydaniu rosyjskim jak widać ingerowano również w w tłumaczenie na okładce.
Zresztą i względem oryginalnej okładki jest ona wykadrowana.
Ciekawe czy wydanie polskie doczekałoby się takiego zabiegu
Najwięcej ta okładka wywołała spekulacji, gdy rozeszła sie w dwa lata później plotka o rzekomej śmierci Paula. Spekulacje dotyczyły takich spostrzeżeń, które miały potwierdzac śmierć McCartneya. Dotyczyło to różnych symbolik, które by przytoczyc tu musiałbym sięgnąć do źródła.(Może przy okazji przepiszę tą interpretację, bo trudno napisać samemu to lepiej).Dodam, że płyta ukazała sie z załączonymi tekstami piosenek oraz wycinanką dla dzieci - insygnia Sierżanta Pieprza. Tak wydanej płyty jeszcze nigdy nie było. Na dzień przed ukazaniem się została na podstawie tylko zamówień okrzyknięta "złotą"
Płyta ukazała się w sprzedazy 1.06. 1967r Dla mnie osobiscie zakończenie sesji zwanej "Sierzant Pieprz" zakończyło się ciut później. Wraz z emisją po raz pierwszy programu satelitarnego. Wtenczas na cały świat Beatlesi zaspiewali "All you need is Love". Są rozbierzne zdania na temat czy John specjalnie skomponował tą piosenkę na tą okazję czy miał ją już wcześniej. Paul twierdzi, że miał. Inni z zespołu, że skomponował specjalnie. Nie jest to obecnie istotne. Fakt został jeden - dla milionów osób na całym świeci popłynęły w eter słowa slogan - o potrzebie miłości. Lennon jeszcze nie raz w przyszłości zastosuje zabawę w slogany walcząc w 1969/70r o pokój. Dlaczego według mnie sesja zakonczyła sie dopiero na tej piosence? Bo ideowo została nagrana w tych samych klimatach i aż szkoda, że zamieszczono ją na singlu a nie tym albumie.I jeśli płyta "Sgt Peppers Lonely Hearts Club Band" była najważniejszą płytą roku 1967 to najwazniejszą piosenka było właśnie "All You Need is Love".
Dlaczego ta płyta była taka istotna w rozwoju muzyki rockowej ? Po raz pierwszy całkowicie zerwano ze schematami, po raz pierwszy spróbowano dać wyraz artystyczny poprzez muzykę, po raz pierwszy na taką skalę użyto tak różnych instrumentów, po raz pierwszy zastosowano sztuczki techniczne w takiej skali... płyta otworzyła oczy i dała przepustkę innym - skoro taki autorytet nagrał płyte psychodeliczną to i inni mogą.Jednym słowem do tej pory nie powstała płyta, która by w wiekszym stopniu zmieniła postrzeganie muzyki rockowej.
Piosenka "All You Need is Love" została wydana na singlu 7 lipca 1967r i zawiera wersję pierwszą. Ta sama piosenka ukazała się na płycie "Yellow Submarine w 1969r i zawiera wersję drugą tego nagrania. Ta sama piosenka ukazała się także w roku 1976 na płycie "Magical Mystery Tour" i zawiera wersję trzecią następnie ukazała się na sławnej The Beatles 67-70 w wersji drugiej, na The Beatles Box z 1980 w wersji pierwszej, nastepnie na "Real Music" z 1982 w wersji drugiej i na "20 greates hits" z 1982 również w wersji drugiej.
Przyznam, że wersje do odróznienia dla speców , koneserów - Beatlesi słyneli z tego, że potrafili jak chcieli grać bardzo równo.. niemniej piosenka ta została wydana na płytach w trzech wersjach.
Na koniec tego długaśniego tekstu kilka moich refleksji. Płyta bez dwóch zdań wybitna i będąca dla muzyki rockowej wielkim skokiem jakościowym. W zasadzie pchała ona muzykę rockową w kilka kierunków stylistycznych. Z pewnością sporo psychodelii, choć specjalistami od tego rodzaju muzyki w tamtym okresie byli inni artyści. Spotkałem się ze stwierdzeniem, że płyta ta stworzyła styl pop. Ja poznałem ją gdzieś w okolicach roku 1981 na fali powrotu Beatlemani spowodowanej tragiczną śmiercią Johna. Co ciekawe większość piosenek z tego albumu poznałem nie za sprawą The Beatles a z wykonań pochodzących ze ścieżki dźwiękowej do filmu o tytule takim samym jak ten album. Piosenki tam zostały zaśpiewane głównie przez braci Gibb czyli Bee Gees i Petera Framptona. Ale śpiewali tam również Alice Cooper, Aerosmith i kilku jeszcze popularnych ludzi tamtego okresu. Dzisiaj do wersji piosenek pochodzących z oficjalnego soundtracka mam stosunek średni ale w tym 1981r było to dla mnie coś kapitalnego. Płyta "Sgt Peppers.." absolutnie nie definiuje dla mie stylu zespołu. Gdybym miał komuś polecić tą jedną jedyną płytę tej grupy chyba nie zdecydowałbym się by stała się ona właśnie tą. Ogranicza ona bowiem spojrzenie całościowe na twórczość Fabsów. Jedyny wspólny mianownik można jedynie znaleźć dla tego albumu w kolejnej odsłonie, o której już pisałem tu na blogu czyli w płycie "Magical Mystery Tour". Sukces tej płyty moim zdaniem wprowadził też rywalizację kompozytorską między Johnem i Paulem na inny szczebel, gdzie rockandrolowe szaleństwa zaczynały przyjmować obraz "wielkiego artyzmu". Muzyka zaczynała być sztuką. Krytycy muzyczni po raz pierwszy zaczynali rozrózniać a dokładniej wyrózniać kto co skomponował, przez co ego Johna i McCarneya było łachtane na przemian. Rywalizacja powoli wychodziła z cienia samej grupy a stawała się tematem publicznym. Według mnie to wtedy po raz pierwszy pojawiły się objawy, które doprowadziły w dwa lat później do rozpadu zespołu. Oczywiście uprościłem bo powodów było znacznie więcej. Album według mnie się niestety zestrzał. Nie zestarzały się tylko kompozycje. Dzisiaj owe smaczki docenić potrafią głównie ludzie lubiący klasykę rocka. Dla młodych są to zwykłe piosenki o ładnych melodiach i tyle. Dla mnie jest to jedna z najważniejszych płyt w życiu, gdyż to ona potrafiła otworzyć mi uszy na bardzo wiele kierunków muzycznych. Do tego pojawiła się w okresie moich początków słuchania muzyki w ogóle tak "na poważnie". Mam ten album w kilku wydaniach. W wersji cd sprzed remasteringu. W wersji cd wydanej przez firmę polską, której zarzucono później piractwo a szło kupić taki album w kiosku za równowartość paczki papierosów. W wersji winylowej wydanej w Rosji (a może nawet jeszcze ZSRR) połączonej wspólną kopertą z płytą Revolver oraz wersję winylową kupioną przypadkowo kilka lat temu a zawierającą wersje alternatywne (oczywiście bootleg).Przede mną z pewnością jeszcze zakup wersji analogowej po remasterze ale wszystko w swoim właściwym czasie.
Przyznam, że wersje do odróznienia dla speców , koneserów - Beatlesi słyneli z tego, że potrafili jak chcieli grać bardzo równo.. niemniej piosenka ta została wydana na płytach w trzech wersjach.
Na koniec tego długaśniego tekstu kilka moich refleksji. Płyta bez dwóch zdań wybitna i będąca dla muzyki rockowej wielkim skokiem jakościowym. W zasadzie pchała ona muzykę rockową w kilka kierunków stylistycznych. Z pewnością sporo psychodelii, choć specjalistami od tego rodzaju muzyki w tamtym okresie byli inni artyści. Spotkałem się ze stwierdzeniem, że płyta ta stworzyła styl pop. Ja poznałem ją gdzieś w okolicach roku 1981 na fali powrotu Beatlemani spowodowanej tragiczną śmiercią Johna. Co ciekawe większość piosenek z tego albumu poznałem nie za sprawą The Beatles a z wykonań pochodzących ze ścieżki dźwiękowej do filmu o tytule takim samym jak ten album. Piosenki tam zostały zaśpiewane głównie przez braci Gibb czyli Bee Gees i Petera Framptona. Ale śpiewali tam również Alice Cooper, Aerosmith i kilku jeszcze popularnych ludzi tamtego okresu. Dzisiaj do wersji piosenek pochodzących z oficjalnego soundtracka mam stosunek średni ale w tym 1981r było to dla mnie coś kapitalnego. Płyta "Sgt Peppers.." absolutnie nie definiuje dla mie stylu zespołu. Gdybym miał komuś polecić tą jedną jedyną płytę tej grupy chyba nie zdecydowałbym się by stała się ona właśnie tą. Ogranicza ona bowiem spojrzenie całościowe na twórczość Fabsów. Jedyny wspólny mianownik można jedynie znaleźć dla tego albumu w kolejnej odsłonie, o której już pisałem tu na blogu czyli w płycie "Magical Mystery Tour". Sukces tej płyty moim zdaniem wprowadził też rywalizację kompozytorską między Johnem i Paulem na inny szczebel, gdzie rockandrolowe szaleństwa zaczynały przyjmować obraz "wielkiego artyzmu". Muzyka zaczynała być sztuką. Krytycy muzyczni po raz pierwszy zaczynali rozrózniać a dokładniej wyrózniać kto co skomponował, przez co ego Johna i McCarneya było łachtane na przemian. Rywalizacja powoli wychodziła z cienia samej grupy a stawała się tematem publicznym. Według mnie to wtedy po raz pierwszy pojawiły się objawy, które doprowadziły w dwa lat później do rozpadu zespołu. Oczywiście uprościłem bo powodów było znacznie więcej. Album według mnie się niestety zestrzał. Nie zestarzały się tylko kompozycje. Dzisiaj owe smaczki docenić potrafią głównie ludzie lubiący klasykę rocka. Dla młodych są to zwykłe piosenki o ładnych melodiach i tyle. Dla mnie jest to jedna z najważniejszych płyt w życiu, gdyż to ona potrafiła otworzyć mi uszy na bardzo wiele kierunków muzycznych. Do tego pojawiła się w okresie moich początków słuchania muzyki w ogóle tak "na poważnie". Mam ten album w kilku wydaniach. W wersji cd sprzed remasteringu. W wersji cd wydanej przez firmę polską, której zarzucono później piractwo a szło kupić taki album w kiosku za równowartość paczki papierosów. W wersji winylowej wydanej w Rosji (a może nawet jeszcze ZSRR) połączonej wspólną kopertą z płytą Revolver oraz wersję winylową kupioną przypadkowo kilka lat temu a zawierającą wersje alternatywne (oczywiście bootleg).Przede mną z pewnością jeszcze zakup wersji analogowej po remasterze ale wszystko w swoim właściwym czasie.
Wydanie polskie - oficjalne Selles Enterprises
Koszmarek jakich mało - zaczynając od edycji po jakość zapisu
Firma wykorzystała lukę prawną pozwalającą wydawać płyty ponad 25 letnie. W niecały rok później prawo autorskie uległo zmianie wydłuzając okres ochronny. Brak okładki oryginalnej spowodowany tym, że prawo ówczesne zezwalało na publikację nagrań zaś wizerunku nie. Firma Selles i tak okrzyknięta została wkrótce piracką i została zamknięta. Co nie zmienia faktu, że przez rok legalnie w kioskach można było nabyć płyty Beatlesów i inych klasyków sprzed 25 lat.
Przepraszam za tak długi tekst, ale to był taki mój hołd dla tej płyty.....i tylko z braku czasu nie zrobiłem tego lepiej i dokładniej... Większość pisałem z głowy więc wybacznie jeżeli coś przekręciłem lub po prostu w komentarzach sprostujcie.
Oto dziwoląg - wydanie rosyjskie połączone z płytą Revolver
Front płyty bootlegowej zamieściłem jako fotkę tytułową, bo póki co oryginał na cd wydany jezcze w latach 80tych jeździ ze mną w służbowym samochodzie. Tu na fotce środkowa rozkładówka z owgo bootlegu
Back cover Bootlegu zawierający alternatywne wersje
Label bootegu wzorowany na Parlophone - tutaj jak widać Porlaphone.
Niby zamiana dwóch literek.
Jeszcze więcej o tej płycie, magii jej powstania można przeczytać na blogu
Polecam
Świetny tekst!
OdpowiedzUsuńNie mogę się jednak zgodzić, że "rok 1967 był rockiem Beatlesów". To lata 1963-66 były okresem absolutnej hegemonii, całkowitej dominacji na rynku muzycznym tej grupy. Nikt wtedy nie mógł się z nim równać. Nawet Stonesi pozostawali daleko w tyle, zarówno jeśli chodzi o poziom komercyjny, jak i - chyba przede wszystkim - artystyczny ;) Tymczasem w 1967 roku Beatlesi mieli już sporą konkurencję i "Sgt. Pepper" nie był jedynym przełomowym albumem, jaki wtedy się ukazał. W tym samym roku wydane zostały tak ważne albumy, jak "Disraeli Gears" Cream, "Are You Experienced?" Hendrixa, "The Doors" i "Strange Days" The Doors, czy debiut Pink Floyd. Wszystkie już w chwili wydania cieszyły się popularnością. Poza tym słusznie zauważyłeś, że "Sgt. Pepper" trochę się zestarzał - wymienione przeze mnie albumy lepiej zniosły próbę czasu (no może z wyjątkiem Floydów).
Dodam jeszcze, że chociaż uwielbiam Beatlesów i doceniam znaczenie "Sgt. Pepper" (w końcu to pierwszy prawdziwy album - nie zbiór przypadkowych piosenek), ale zarazem uważam, że jest to najsłabszy ich longplay pod względem stricte muzycznym. Jedyny, z którego żaden utwór do mnie nie trafia.
Z pewnośćią rok 1967 był przełomowy i zgadam się, że kilka płyt stanowiło składową tej rewolucji. Po części to zaznaczyłem w tekście. Napisałem, że był to rok The Beatles... hmm... chyba nie do końca jestem autorem tego określenia, bo pewnie gdzieś to przeczytałem ale zgadzam się z tym twierdzeniem. Płyty o których wspominasz w masowej pop kulturze jednak zagościły trochę później (słowo klucz - masowej).Pepper stał się symbolem nowego od razu. A przede wszystkim był to synbol należący do najszerszego nurtu pop kultury a nie do undergroundu (który był jednak niszą pop kultury - niszą o sporych rozmiarach ale jednak ograniczoną głównie do Londynu i Nowego Yorku).Dominacja popularności zespołu to okres do 66 - pełna racja..A jako ciekawostkę o tzw."Staranności" dodam, że album Help był pierwszą u Beatles płytą w której powinno się dopatrywać pewnego zamysłu całościowego. Może nie tematycznego ale to pierwsza płyta gdzie podjęto próbę.Rubber Soul już praktycznie jest całkowicie dopracowany i wydany nie jako zbiór piosenek przypadkowych. Revolver jeszcze to pogłebił a Pepper dodał tylko formę połączonych utworów bo tematycznie powiedzmy sobie szczerze jaki z niego tam jest concept album. Dzisiaj z perspektywy rozwoju muzyki możemy wskaać lepsze źródła inspiracji niż Pepper ale w owych czasach Pepper rządził i zachłysneli się nim najwieksi artysci... Wilson, Jagger, Morisson.. Hendrix, Cocker.. Oczywiście to co piszę to moje subiektywne odczucia ale zawszestaram się je jakoś argumentować.. Dzieki za komentarz,,.. Miło wymienić czasami jakieś poglądy,, pozdrawiam
OdpowiedzUsuńDzieje Selles można gdzieś znaleść, a cd przegrany vinyl, chyba trzaski słychać jak mi się wydaje,
OdpowiedzUsuń