No dobrze, posłuchałem tej nowinki "z czegoś" (ale na dobrym sprzęcie) bo nie mieszkam na pustyni a ciekawość wzięła górę. Płyta dotrze do mnie pewnie w przyszłym tygodniu, bo sklep z jakiego skorzystałem zachowuje się tak jakby pracownicy pieszo do samego Jeffa po nią chodzili przy każdym zamówieniu.
Nie jest to recenzja bo tą powinno się pisać dopiero jak kurz opadnie. To są spisane tylko moje emocje po odsłuchaniu na świeżo płyty na którą czekałem jak na żadną inną w tym roku. Od lat mam żal do Jeffa że mając taki potencjał artystyczny tkwi w ślepej uliczce. Dlatego może miałem określone oczekiwania.
Zawsze wydawało mi się, że w ELO to przede wszystkim Jeff Lynne i długo nic... i że Jeff bez ELO owszem jak najbardziej tak, ale ELO bez Jeffa już nie. Dzisiaj weryfikuję swój pogląd. Jeff Lynne jako ELO to nie ELO a niestety tylko Jeff Lynne i magiczna nazwa ELO nie zmienia tego. Płyta ma sporo wspólnego z brzmieniem całkiem dobrej "ZOOM" i praktycznie tyle można by napisać. Zlepek 12 lepszych lub ciut gorszych melodii wszystkie aranzowane na tą samą modłę. Brak magii Electric Light Orchestra. Oczywiście Jeff to klasa i piosenki są naprawdę ładne, melodyjne, ale co one mają wspólnego z obojętnie którym albumem ELO ? . Oczywiście to moje odczucia po kilku odsłuchach tak na świeżo. Z pewnością po dotarciu do mnie zakupionej płyty przesłlucham ją jeszcze wielokrotnie. Pewnie odkryję w niej coś ekstra , może nawet magicznego.. Na razie ten album bardziej godny Toma Pettego niż Jeffa a co dopiero ELO. "When I Was A Boy" od razu kieruje porównanie do kompzozycji z Antologii Bitlesów "Free as a Bird". Od razu dodam, żę póli co to najjaśniejszy fragment, choć mocno wtórny. "All my life" też czuję odnośniki tematycznie do twórczości Lennona. "Ain't It A Drag" to zaś brzmi zupełnie jak Tom Petty.Najbliżej jeszcze do starego ELO kompozycji "Dirty To The Bone" Poza tym, czy ktoś usłyszał na tej płycie choć w jakimś jednym miejscu smyczki.... ja wiem. Słyszę, są ... ale tak jakby ich nie było. Nie tworzą muzyki a raczej szum gdzieś w tle schowany, który tylko przy skupieniu wyłania się jako jakaś harmonia całości. Zjechałem ten album ? Może trochę.. Już płyta "Zoom" odstawała ale były tam przynajmniej kapitalne kompozycje.. A Tu ? Może ta płyta również potrzebuje 15 lat by dorówać poprzedniczce ? Myślę, że czeka ją los innych płyt solowych Lynne'a. Czasami ktoś sobie ją włączy do posłuchania ale gdy będziee chciał posłuchać ELO to do odtwarzacza wrzuci krążęk "Out of the blue" lub komercyjny i genialny przy tym "Time".. W końcu po co nam muzyka typu "dobro podrzędne" jak możemy dowalić od razu arcydziełko i doznać ekstazy.. Ja tak właśnie zrobiłem. Odsłuchałeem. stwierdziłęm, że ładne. Zamówiłem w sklepie. Nastał kolejny dzień i ponowny odsłuch, potem drugi raz, trzeci, czwarty a potem nastawiłem abum "Discovery" i pomyslałem sobie.. ku..wa to jest to.. to są Elektrycy a nie te popierdółki tworzone bardziej dla kończącej się kasy niż potrzeby artystycznej. Może gdyby nad aranżem popracowali też inni z zespołu całość nabrałaby szlifu godniejszego, bo jak już napisałem kompozycje są miłe dla ucha, tylko te opracowania tak nudne i ciągnące się jak flaki z olejem. Jedno po drugim takie samo, bez polotu... jak na polskim filmie cytując z filmu "Rejs" nuda panie , nuda..
Acha.. fani ELO i Jeffa będą zachwyceni tym albumem.. Gdybym miał ocenić to jako płytę ELO to dałbym na pięć gwiazek zaledwie dwie.. Ale jakbym miał ją ocenić w oparciu o muzykę jaką się dziś wydaje na płytach i lansuje w radiu to dałbym śmiało jej na pięć gwiazdek całe pięć. Płyta naprawdę dobra ale .. .. panie Jeffie.. proszę nie mieszać do tego już nazwy ELO proszę...
Zawsze wydawało mi się, że w ELO to przede wszystkim Jeff Lynne i długo nic... i że Jeff bez ELO owszem jak najbardziej tak, ale ELO bez Jeffa już nie. Dzisiaj weryfikuję swój pogląd. Jeff Lynne jako ELO to nie ELO a niestety tylko Jeff Lynne i magiczna nazwa ELO nie zmienia tego. Płyta ma sporo wspólnego z brzmieniem całkiem dobrej "ZOOM" i praktycznie tyle można by napisać. Zlepek 12 lepszych lub ciut gorszych melodii wszystkie aranzowane na tą samą modłę. Brak magii Electric Light Orchestra. Oczywiście Jeff to klasa i piosenki są naprawdę ładne, melodyjne, ale co one mają wspólnego z obojętnie którym albumem ELO ? . Oczywiście to moje odczucia po kilku odsłuchach tak na świeżo. Z pewnością po dotarciu do mnie zakupionej płyty przesłlucham ją jeszcze wielokrotnie. Pewnie odkryję w niej coś ekstra , może nawet magicznego.. Na razie ten album bardziej godny Toma Pettego niż Jeffa a co dopiero ELO. "When I Was A Boy" od razu kieruje porównanie do kompzozycji z Antologii Bitlesów "Free as a Bird". Od razu dodam, żę póli co to najjaśniejszy fragment, choć mocno wtórny. "All my life" też czuję odnośniki tematycznie do twórczości Lennona. "Ain't It A Drag" to zaś brzmi zupełnie jak Tom Petty.Najbliżej jeszcze do starego ELO kompozycji "Dirty To The Bone" Poza tym, czy ktoś usłyszał na tej płycie choć w jakimś jednym miejscu smyczki.... ja wiem. Słyszę, są ... ale tak jakby ich nie było. Nie tworzą muzyki a raczej szum gdzieś w tle schowany, który tylko przy skupieniu wyłania się jako jakaś harmonia całości. Zjechałem ten album ? Może trochę.. Już płyta "Zoom" odstawała ale były tam przynajmniej kapitalne kompozycje.. A Tu ? Może ta płyta również potrzebuje 15 lat by dorówać poprzedniczce ? Myślę, że czeka ją los innych płyt solowych Lynne'a. Czasami ktoś sobie ją włączy do posłuchania ale gdy będziee chciał posłuchać ELO to do odtwarzacza wrzuci krążęk "Out of the blue" lub komercyjny i genialny przy tym "Time".. W końcu po co nam muzyka typu "dobro podrzędne" jak możemy dowalić od razu arcydziełko i doznać ekstazy.. Ja tak właśnie zrobiłem. Odsłuchałeem. stwierdziłęm, że ładne. Zamówiłem w sklepie. Nastał kolejny dzień i ponowny odsłuch, potem drugi raz, trzeci, czwarty a potem nastawiłem abum "Discovery" i pomyslałem sobie.. ku..wa to jest to.. to są Elektrycy a nie te popierdółki tworzone bardziej dla kończącej się kasy niż potrzeby artystycznej. Może gdyby nad aranżem popracowali też inni z zespołu całość nabrałaby szlifu godniejszego, bo jak już napisałem kompozycje są miłe dla ucha, tylko te opracowania tak nudne i ciągnące się jak flaki z olejem. Jedno po drugim takie samo, bez polotu... jak na polskim filmie cytując z filmu "Rejs" nuda panie , nuda..
Acha.. fani ELO i Jeffa będą zachwyceni tym albumem.. Gdybym miał ocenić to jako płytę ELO to dałbym na pięć gwiazek zaledwie dwie.. Ale jakbym miał ją ocenić w oparciu o muzykę jaką się dziś wydaje na płytach i lansuje w radiu to dałbym śmiało jej na pięć gwiazdek całe pięć. Płyta naprawdę dobra ale .. .. panie Jeffie.. proszę nie mieszać do tego już nazwy ELO proszę...
Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuńCiekawy opis albumu. Na swoim blogu sporo ostatnio pisałem o ELO i Jeffie. Witaj. Będzie miło jeśli mnie zauważysz na blogu (tzn. moje blogi: The Beatles - http://fab4-thebeatles.blogspot.com/ oraz Mój Top Wszech Czasów - http://mojtopwszechczasow.blogspot.com/. Oba wydają mi się zgodne z Twoją estetyką muzyczną.
OdpowiedzUsuńPozdr