środa, 30 października 2013

Black - Wonderful Life (1987) - recenzja



W dniu dzisiejszym 27 stycznia 2016r dotarła do mnie smutna wiadomość o śmierci tego artysty. Był to artysta dla mnie dość istotny choć nie najwazniejszy. Odcisnął swoją muzyką z pewnością jakieś piętno. Przypomniałem rówież sobie o recenzji jaką napisałem ponad dwa lata temu...


Dzisiaj opiszę płytę dla mnie specjalną, która z pewnością nie jest albumem mego życia,choć posiada w zestawieniu piosenkę,która takową już jest.Przynajmniej jest w ścisłej dziesiatce najpięniejszych piosenek jakie znam. Ale po kolei....

Pod pseudonimem Black ukrył się na wiele lat muzyk Colin Vearncombe. Wcześniej miał epizody muzyczne z muzyką punk rockową ale od roku 1982 na fali zapewne mody new romantic diametralnie zmienił swoje artystyczne upodobania. Z punk rocka pozostało mu jedynie pesymistyczne nastawienie do życia. Zresztą stąd też jego pseudonim artystyczny. Black jest twórcą i wykonawcą piosenki "Wonderful Life", która to zapewniła mu na długie lata nieśmiertelność.Gdyby nie ta jedna piosenka dzisiaj o nim nie słyszałby pewnie nikt a tak jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci muzycznych ósmej dekady. Piosenka genialna. Można  analizować ją na różne sposoby. Dla mnie połącznie świetnego tekstu o wymowie jak na Blacka dość optymistycznej ze stonowaną melodią i aranżacją, która optymizm tego tekstu trzyma w ryzach, to mistrzostwo świata. Nigdy nie udało mu się nagrać nawet czegoś w połowie tak dobrego.Ten album należy znać choćby dla tego utworu. Wyrazistość i ogromna popularność tej kompozycji sprawiły, że Blacka postrzega się przez pryzmat jednej - właśnie tej piosenki. Zaszufladkowano go jako gwiazdę jednego przeboju i chyba nic już tego nie zmieni. Black do końca świata będzie znany jako ten od "Wonderful life". Co bardziej dociekliwi lub pamiętliwi zapewne wspomną jeszcze o drugiej piosence z tego albumu "Everything's Coming Up Roses" i będą mieli absolutnie rację. W okresie wydania tej płyty ta druga piosenka zyskała również sporą popularność i podobnie jak tytułowy przebój także "Everything's Coming Up Roses" jawiło się jako piosenka godna uwagi i zachwytu. W tym miejscu zazwyczaj kończy się opinia zdecydowanej większości osób pamiętających  pojawienie się tego albumu na rynku. By zakończyć oczywiste oczywistości nadmienię, że ten wielki przebój "Wonderful Life" ukazał się z pewnym falstartem. Pierwszy raz na rynek trafił już w 1985r ale brak odpowiedniej promocji pozostawił go w zupełnym cieniu. Dopiero ponowne wskrzeszenie i wydanie przez inną wytwórnię sprawiło sukces i to zapewne przerastający oczekiwania. Piosenka w dobie olbrzymiej mody na maxi-single z wersjami extended nigdy nie doczekła się innego opracowania niż to poznane na albumie a wcześniej na singlu.(pomijam wersję alternative) Owszem ukazały się do tego albumu maksisingle i to w liczbie aż dwóch a może trzech (nie mam pewności czy "Sweetest Smile" ukazał sę w wersji 7 czy 12 calowej) Te duże single nie zwierały jednak alternatywnych wersji przebojów z albumu. Stanowią uzupełnienie według mnie o wiele cenniejsze. Singiel "Wonderful life" oprócz przeboju zawiera aż dodatkowo trzy kompozycje pominięte na albumie a maxi-singiel "Everything's Coming Up Roses" dodatkowe dwa. Jako ciekawostkę dopisze, że maxi-singiel "Wonderful life" też posiadał dwie premiery a mianowicie w 1986 i 1987r i oba wydania oprócz tytułowego różnią się zawartością.

Jeden z maksi-singli  "Everything's Coming Up Roses"- zupełnie przypadkowo znaleziony w pewnym komisie płytowym w centrum Poznania 

Czas w końcu napisać trochę o zawartości muzcznej tego albumu. Całość otwiera "Wonderful Life" i zaraz za nim pojawia się na pozycji ścieżki drugiej "Everything's Coming Up Roses" Te dwie piosenki to niewątpliwie największe hity z tej płyty. Praktycznie piosenki znane wszystkim i budzące od dwudziestu paru lat zachwyt.Są to nieliczne kompozycje, których radio i telewizja pomimo maksymalnej ich eksploatacji nie udało się zniszczyć. Opisywać piosenkę "Wonderful life" to tak jak tłumaczyć komuś jak wygląda koń - każdy widzi (jak to figurowało dawno temu w encyklopedii).W MTV piosenka lansowana była klipem w technice czarno - białej (chyba jako jeden z pierwszych właśnie Black wypuścił coś takiego) co w owym czasie stało się nawet krótkim trendem w świecie tworzenia klipów, ale głowy nie dam bo pamięć u mnie czasami lubi w mom wieku już robić psikusy. Kolejny "Everything's Coming Up Roses" to z uwagi na lansowanie drugi co do wielkości hit z tej płyty. Czy zasłużenie to już inna sprawa. Po prostu tak był promowany przez co (według mnie)  i tak udało mu się zdobyć większą popularność od pozostałych dobrych piosenek z tej płyty, a proszę mi wierzyć, że kilka jeszcze ich tam jest. Oczywiście nie tak wyrazistych jak 'Wonderful life" ale po kilku przesłuchaniach potrafią z człowieka zrobić swoje niewolnicze ucho. Dalsza więc muzyka po tej powszechnie znanej z początku albumu jawi się następująco. Ścieżka trzecia strony A,  to "Sometimes For The Asking". Od razu odbiera się go jako wypełniacz.  Posiada wszystkie cechy piosenki nieprzebojowej. Rytm pogodny - śpiew ospały. Trochę to już patent Blacka by szarość goniła szarość i jeżeli nawet muzyka bywa pogodniejsza to i tak on sprowadzi to śpiewem do melancholii. Nie jest to piosenka wybitna ale broni się jako część składowa tego albumu. Zwłaszcza, że pojawia się po niej "Finder". Idealny przykład piosenki w stylu jaki mnie drażni i potrafi sprawić, że płytę wyłączam a zastanawiając się nad kupnem - rezygnuję. Ta piosenka potrafi w jednej chwili zburzyć wszystko co pozytywne było wcześniej na płycie a co gorsze nawet zatrzeć pamięć.Dobrze że na płycie to trwa niewiele czasu. Stronę A wersji winylowej kończy "Paradise". Piosenka wynagradzająca nam upiory sprzed chwili. Klimat w niej zawarty zaczerpnięty chyba w prostej lini z jakiegoś baru w godzinnach tuż przed zamknięciem, gdzie resztki klientów dogorwa nad ostatnią szklanką, przy pełnych popielniczkach a na scenie praktycznie dla nikogo śpiewa jakiś koleś smęcąc niesłychanie, aczkolwiek z wielkim urokiem. Zawsze z czymś takim kojarzył mi się Brian Ferry z Roxy Music."Paradise" jest bardzo mocnym punktem tej płyty i niewątpliwą ozdobą.


Strona B pierwszym utworem ponownie mnie rozdrażnia. Dlatego od razu wspomnę o kolejnej piosence "I Just Grew Tired". By być szczery uważam, że to właśnie ta kompozycja zasługuje na miano hitu numer dwa. Jeżeli w piosence "Paradise" odwoływałem się do stylu Ferrego to tu mamy go prawie w pełnym wydaniu. Oczywiście trzeba to przesłuchać z kilka razy bo całość jest z gatunku "piosenki ziewanej".Dalej na płycie i to aż do końca jest już tylko bardzo ładnie. "Blue" może nie powala ale te trąbki w oddali, ...chwilami inne dęciaki - smaczki aranżacyjne super a wszstko pięknie wplecione w głos Blacka. "Just Making Memories' to najbardiej dynamiczny utwór na tym albumie o ile w ogóle możemy w tym przypadku mówić o dynamice. Płyta od samego początku do końca mile się wlecze. Zamyka całość "Sweetest Smile". To chyba największa perła na tym albumie. Piosenka wybitnie nie radiowa, no chyba, że w audycjach nadawanych o czwartej rano. Piękna, liryczna, melancholijna i nawet lansowana singlem i klipem. Dzisiaj pamiętają ją nieliczni.

Jedna z tych powoli coraz bardziej zapominanych perełek
                                                            Black - Sweetest Smile

Podsumowując całość albumu, to poza dwoma (akurat dla mnie ciężkimi do strawienia piosenkami) całość wypada urzekająco dobrze.Płyta warta uwagi, oczywiście pod warunkiem że ktoś nie będzie szukał na niej "drugiego Wonderful life".Album uzupełniają jeszcze piosenki pochodzące ze stron B singli i maxi-singlii.Nie są to żadne odrzuty i należy je traktować na równi z tym co zawarto na płycie nazwijmy to głównej.W latach 90tych wydano zresztą całość materiału na podwójnym cd. Co do samego artsty to bywa cały czas czynny zawodowo. Koncertuje pod swoim imieniem i nazwiskiem - Colin Vearncombe. Całkiem niedawno gościł także u nas w kraju z koncertami. Za całość tej płycie daję ocenę czterogwiazdkową bo jest na tle dobra, że warto ją znać.Ja się w niej zauroczyłem dawno temu i do tej pory stale odkrywam w niej nowe smaczki. Gdybym oceniać miał ją tylko przez pryzmat tytułowego przeboju, po raz pierwszy nadałbym ocenę sześcio gwiazdkową. Mam "gdzieś" opinię ludzi, którym radio przejadło tą piosenkę. Ja na szczęście dla siebie i swojego wielbienia tej piosenki zachowałem właściwe proporcje. Nadal po latach uważam, że "Wonderful Life" to najpiękniejsza piosenka jaka powstała w ósmej dekadzie. Na LP3 znalazly sie dwa kawalki Black'a z tej płyty: Wonderful Life - 24 tyg. w zestawieniu, 4 razy na szczycie, 6 razy na drugim i raz na trzecim miejscu, Everything's Coming Up Roses - 10 tyg. w zestawieniu, max 7 pozycja).


Strona A

01. Wonderful Life.
02. Everything's Coming Up Roses
03 Sometimes For The Asking
04. Finder
05. Paradise

Strona B

01. I'm Not Afraid
02. I Just Grew Tired
03. Blue
04. Just Making Memorie
05. Sweetest Smile

Całość uzupełniają maksi-single

poniedziałek, 14 października 2013

The Beatles - Please Please Me (1963)


W tym roku minęła 50 rocznica wydania pierwszej płyt długogrającej zespołu The Beatles. Dokłanie miało to miejsce w marcu ale moja opieszałość i brak sumienności zrobiło swoje i dopiero dzisiaj od rana zmobilizowałem się, by w końcu napisać kilkadziesiąt rzetelnie poskładanych zdań na temat tego już półwiecznego wydawnictwa. Absolutnie nie będę obiektywny w jej opisie, gdyż do zespołu The Beatles mam stosunek wręcz sakralny. Jak już wczesniej gdzieś napisałem muzykę dzielę na dobrą i kiepską a reszta podziałów typu: Hard, Metal, Pop, Disco etc. to już tylko doprecyzowania aranżacyjne. Wyjątek stanowią piosenki czwórki chłopaków z Liverpool. One są całkowicie poza wszelkimi szufladkami. The Beatles to dla mnie całkowicie oddzielny rozdział muzyczny. Będąc całkowicie na szczycie moich upodobań i nie posiadający absoutnie żadnej konkurencji. Ta grupa nie podlega ocenie a okres jej powstania i wydania pierwszych płyt traktuję podobnie jak historycy traktują datę dzielącą czas na naszą erę i czas przed naszą erą. Tak więc muzykę dzielę podobie - na tą przed Beatlesami i tą już po ich objawieniu. Ten wstęp posłużył mi za wytłumaczenie moich wielkich "achów i ochów" , które najprawdopodoniej posypią się w dalszej części tekstu.


Z płytą jako całością zapoznałem się po raz pierwszy tuż po śmierci Johna Lennona. Miałem wtedy z dwanaście lat. Może komuś wydawać się to głupie, jak taki dzieciak w ogóle wtedy mógł zdawać sobie sprawę z faktu utraty przez świat takiego muzyka jaki był John. Akurat tak się złożyło, że kilkoro dzieciaków z naszej klasy, w tym i ja mieliśmy starsze rodzeństwo. Byliśmy na zupełnym początku poznawania świata muzyki. Słuchaliśmy w domu to co miało na kasetach i szpulach nasze starsze rodzeństwo. Znaliśmy więc przynajmniej po kilkanaście piosenek tego zespołu. Nie ważne, że wtedy myliły nam się tytuły piosenek i braliśmy "She Loves You" za "Yesterday", o której się naczytaliśmy w nielicznej prasie, że to taki przebój. Na usprawiedliwienie napiszę, że "Yesterday" akurat nie słyszeliśmy jeszcze a słysząc w tekście wspomnianego "She loves you" słowo yesterday, wprowadzało w naszych bardzo młodych główkach wręcz pewność co do identyfikacji piosenki jako własnie ta. Pamiętam również doskonale komunikat w dzienniku telewizyjnym o śmierci Lennona. Wiedziałem już kim był, podobnie zresztą jak koledzy z klasy. Kolejnego dnia w szkole podstawowej w klasie piątej "D" narodziła się ponownie Beatlemania. Trójka osób zaraziła pozostałych co zresztą nie było trudne, bo telewizja i radio grały tylko Beatlesów. Lennon i jego śmierć były na ustach wszystkich. Kolejny rok czyli gdzieś na poziomie klasy szóstej pojawiły się w otoczeniu pierwsze płyty analogowe wielkiej czwórki. Oczywiście były to egzemplarze zakupione przez rodziców dla nich samych a nie z myślą o latoroślach ale bardzo szybciutko zmieniły one swoje położenie domowe i trafiały z półek rodziców na regały pokojów dziecięcych...upsss młodzieżowych. W końcu 13 lat to nie byle dzieciak już a młodzież. Pierwszą płytą w klasie, którą kojarzę był album drugi czyli "With The Beatles" i zaraz tak jakoś niebawem okazało się , że koleżanka posiada bezcenny skarb, czyli dwa albumy The Beatles "1962 - 66" i "1967 - 70"... jak dodam, że oba były w wersjach kolorowych odpowiednio winyli, to dla ówczesnego małolata zakochanego w Beatlesach były rzeczami niczym święty Gral. Zresztą obecnie również stanowią te wydania dość łakome kąski na aukcjach internetowych. Płyty o których wspomniałem bezustannie krążyły po całej klasie, stale ktoś je miał w wypożyczeniu w celu przegrania. Ówczesne taśmy magnetofonowe były tak kiepskiej jakości, że siłą rzeczy przegrywka starczała na dwa, góra trzy miesiące częstego grania zanim magnetofon wciągając taśmę z kasety nie zniszczył kopii. Co ciekawe każdy z klasy wiedział u kogo one są. Kolejna winylowa pozycja "Fabsów" jaka się pojawiła w naszej klasie to "Abbey Road" i znajdowała się najbliżej mojego adresu bo w bloku na przeciwko. Gdzieś na początku klasy siódmej, czyli w okolicach 1981r kolega otrzymał w prezencie dwie pozycje The Beatles: "For Sale" i " Please Please me". Ten okres uznaję właśnie za początek mojego świadomego obcowania z pełnym wydaniem debiutanckiej płyty."PleasePlease Me" oczarowała mnie swoją prostotą i melodyjnością i to zauroczenie trwa do dzisiaj.


Ta płyta to 100% Beatlesów w Beatlesach. Rozwinę na moment tą myśl.Po śmierci Lennona nasze radio i telewizja przez dobre dwa lata częstowała nas urywkami z występów The Beatles. Rozpamiętywano twórczość, karmiono nas nimi na każdym kroku.To co robiły media po śmierci Frediego nawet w połowie nie osiągnęło tyle szumu co wtedy w przypadku zabójstwa Johna. By ktoś nie pomyślał, że dzęki temu było tak cudnie bo dużo muzyki w mediach to od razu sprowadzam na ziemię. O Beatlesach mówiło i pisało się wtedy faktycznie sporo ale to "sporo" odebrać trzeba jako wartość relatywną. O innych nie mówiono wtedy po prostu nic.Jeżeli już ktoś robił program o muzyce to był to temat o The Beatles, stąd takie odczucia. Wracając więc do tego stwierdzenia 100 % w Beatlesach. Telewizja dysponowała ograniczonym materiałem. Jeżeli pokazywano występ Beatles to zazwyczaj piosenkę "Twist and Shout" lub "Help". Może do tego jeszcze pamiętam z trzy tytuły i to było wszystko.Stereotyp Beatlesa wykszatałcił się u mnie przez to taki, że myśląc o tej grupie, widzę ją zawsze czarno-białą z okresu 63-65. Po prostu późniejsze piosenki nasza tv chyba nie nadawała lub ja po prostu ich nie pamietam.Pierwszy album The Beatles to właśnie typowy obrazek muzyczny zespołu jaki we mnie wykreowały media.

Płytę otwiera kompozycja McCartneya "Saw Her Standing There" i jest to typowy dla tamtego okresu klasyczny rock n roll. Dlaczego więc się różni od kompozycji .... przykładowo podam Gene Vincenta ? Głównie dlatego, że grając po kilkanaście czasami godzin dziennie na żywo standardy rock n rollowe, a tak przecież bywało przez dwa lata, gdy Bitle gościły w Hamburgu, musiały zmienić brzmienie i trochę się przybrudzić. Również posiadając ograniczony materiał do grania John z Paulem improwizowali, rozwlekali kawałki o kolejne solówki, kolejne powtórzenia zwrotek i refrenów, Czasami grali szybciej , czasami wolniej. Jedno jest pewne. Mogli zagrać każdą piosenkę jak gdzieś przeczytałem nawet od tyłu. Brak repertuaru sprawiał również potrzebę stworzenia go samemu. Każda piosenka była na wagę złota. Wypełnić kilka godzin występu utworami średnio trwającymi po 3 minuty to sztuka i by jej sprostać należy mieć duży magazyn z piosenkami. Stąd pojawiła się konieczność tworzenia. Głównie  z braku dostępu do nowości zza oceanu Trochę uprościłem bo pewnie i tak by zaczęli komponować ale konieczność posiadania repertuaru przspieszyła a w zasadzie wskazała drogę do bycia artystą kompletnym. To w Hamburgu tak naprawdę narodziła się płyta "Please Please me" Piosenka "Saw Her Standing There" przebojem wtedy się nie stała ale zagościła jako mocny punkt w repertuarze koncertowym, zwłaszcza w okresie gdy występy ograniczono do kilku piosenek. Obecnie jest jedną z bardziej lubianych piosenek z tej płyty, zwłąszcza teraz gdy minęło jej 50 lat. Słyszałem ją już wielokrotnie wskrzeszaną, głównie przez zespoły rockabilly ale i gwiazda muzyki pop biorą ją na warsztat i coverują. W latach 80tych, niejaka Tiffany nagrała swoją wersję i to całkie udaną tego zacnego rock n rolla.

Drugą pozycją na płycie jest "Misery". Kopozycja Lennona i by stała się efektowniejsza i zajaśniała mocniejszym blaskiem, producent całości George Martin dograł w niej samemu partie pianina uszlachetniając całość. Swoją drogą sporą odwagę trzeba było mieć. by wypuścić album debiutancki nie zamieszczając na nim od pierwszego taktu singlowego przeboju. Martin dzięki takiemu na pewno celowemu działaniu uzyskał dodatkowy efekt singla, którego Parlophone nie wydało.Album poprzedziły dwa single : "Love me do" i " Please Please me" . Standardem działań marketingowych tamtego okresu było umieszczanie największego przeboju od razu na starcie płyty.Tutaj pojawia się on na końcu strony A. Umieszczając "Saw Her Standing There" na początku uzyskał efekt nobiitacyjny dla tej piosenki jtraktując ją jakby pochodziła z singla.
Trzecia pozycja to „Anna (Go to Him)”, kompozycja Arthura Alexandera a po niej "Chains" którą niespecjalnie wylansowała żęńska grupa "The Cookies". Sama kompozycja należy do genialnej spółki Gerrego Goffina i Carole King (Carole King to ta o której mowa w piosence "Oh Carol" - Neila Sedaki) i by pociągnąć kolejną przeróbkę za jednym razem  wyznaczono Ringo do jej zaśpiewał i to  zaraz po "Chains". Ten zgrabny  rock n rolla w pierwotnej wersji nagrany został przez żeńską grupę The Shirelles - Chodzi oczywiście o "Boys". Stronę"A" winylowego wydania zamykają piosenki z przebojowego singla. Wpierw ze strony B  "Ask me Why" i zaraz po niej wspomniany mega hit - tytułowy "Please Please Me".. Pierwotna wersja kompozycji "Please Please Me" miała być utrzymana w klimacie Roya Orbisona ale chąc udowodnić Georgowi Martinowi swój talent kompozytorski John z Paulem postanowili postawić jako przeciw wagę dla proponowanej prze George'a piosenki, swoją propozycję do miana hitu. Dopieścili posiadaną już piosenkę i podkręcili tempo jej wykonania. Martinowi spodobała się propozycja ale i tak trochę jeszcze ją rozbudował, dodając na początku tak modną w owym okresie harmonijkę, na której zagrał John i... i jak sam stwierdził po zgraniu całości odezwałsię do chłopaków z zespołu - ta piosenka będzie waszym pierwszym numerem jeden na listach przebojów. I przewidywaniom stało się zadość. "Please Please me" stał się wielkim hitem a w roku 2003 w ankiecie urządzonej przez magazyn Rolling Stone zajęła pozycję 39 na liście 500 hitów wszech czasów.


Stronę B płyty w wersji winylowej ropoczyna "Love me do" i wbrew pozorom nie jest to wersja singlowa tzn jest ale nie pierwsza a ze wznowienia. Wersje mało się różnią i tylko wprawne ucho dosłyszy różnicę. Siniel "Love me do" ukazał się bowiem dwukrotnie. Pierwszy nagrany został w czerwcu 1962r w wersji jeszcze z "wywalonym później" Petem Bestem na perkusji a we wrześniu tego samego roku dokonano powtórki nagrania z Ringo Starrem i jeszcze ciut później ze sesyjnym perkusistą Andy Whitem. Dzisiaj singiel w wersji z Rngo należy do unikatów kolekcjonerskich. Co prawda dokonano niedawno reedycji ale wiadomo z jakiego okresu powinien ten rarytas być, by był faktycznie białym krukiem. Trochę namieszałem więc to uścislę. W czerwcu 1962r nagrano z Petem Bestem na perkusji - wersja trafila na album Anthology dopiero w końcówce lat 90tych. Na pierwotnym nakładzie singla "Love me do" mamy wersję z Ringo Starem. Zaś na albumie "Please Please Me" jest wersja z Andy Whitem na perkusji. Ringo potrząsa w niej tylko tamburynem. Skoro już o tych wersjach piszę to warto dodać, że sam tytułowy utwór "Please Please Me" wydany został na tym albumie w dwóch wersjach. W wersji stereo albumu nagrano inną wersję a na mono inną. Nie wsłuchiwałem się ale w książce Dariusza Michalskiego "Lennon", napisał autor że różnią się nawet fragmentem tekstu (Nie sprawdzałem).


"P.S. I Love You" będacy stroną B singla "Love me Do" i na albumie pojawia się tuż za nim. Kompozycja na odległość śmierdzi (raczej pachnie) Paulem McCartneyem. Oczywiście podpisali się obaj panowie pod nią. Za to przy kolejnej Lennon i Macca ponownie sięgnięto to zasobów magazynowych zespołów kobiecych rodem z USA. "Baby It’s You" to nic innego jak cover i to kolejny na tej płycie od The Shirlles. Typowy ckliwy numer jakich popularnych było w owych czasach cała masa.Fakt zaśpiewany z zadziornym "feelingiem" zyskał na jakości. Chyba ostatnio przypomniał tą piosenkę na płycie Shakin Stevens."Do You Want to Know a Secret"- tą kompozycję pozwolono zaśpiewać Georgowi Harrisonowi. Skoro Ringo miał swoje trzy minuty to i sprawiedliwie Georgowi też się należały. Przez wiele lat była to moja ulubiona piosenka z tego albumu. Niebanalna melodia. Od razu wpadająca w ucho - materiał na przebój murowany. Niestey Beatlesi z tego hitu nie zrobili, bo już w zanadrzu drzemały wielkie killery jak chocby "From me to You" czy "She Loves You". Znam jednak zespół ,który zrobił z tego spory hit. Był nim Billy J. Kramer With The Dakotas. Ale to w końcu ten sam menadżer i ta sama stajnia. Fakt był taki. The Beatles w owym czasie cokolwiek skomponowali od razu zamieniało się to w wielki hit. Nie ważne było czy zaśpiewali to oni czy ktoś inny. Oczywiście należy tu docenić nie tylko geniusz kompozytorski ale i producencki. George Martin nie na darmo nazywany jest piątym Beatlesem. Temat z pewnością rozwinę przy opisach płyty gdzie jego wkład był jeszcze bardziej znaczny. Tu na tym albumie jedynie coś czasami dogrywał, czasami podpowiadał rozwiązanie aranżacyjne a czasami dokonywał miksów, jak chocby w „A Taste of Honey" gdzie Paul śpiewa ze samym sobą w duecie. Do omówienia pozostała mi jeszcze pozycja przedostatnia i ostania. Czyli "There’s a Place" w mojej subektywniej ocenie to najsłabsza piosenka z tego longplaya oraz na koniec wizytówka zespołu The Beatles, zwłaszcza tamtego okresu, czyli "Twist and Shout". Piosenkę podsłuchali i podpatrzyli w Hamburgu u Kingsize Taylor and the Dominoes. Zaprzyjaźnionej grupy. Nawet pewne pomysły aranżacyjne wykorzystali. Oryginał należy wiadomo do The Isley Brothers ale myslę że źródło poznawcze miało w przypadku Bitli źródełko znacznie bliżej niż Stany. Piosenkę na album Beatlesi nagrali na samym końcu, zdajac sobie sprawę, że w interpretaci Johna gardło nie będzie czynne kilka dni.

Całość sesji trwała niecałe 14 godzin (starczyło 10) i kosztowało wszystko około 400 funtów. To chyba najszybciej zrobiona płyta i najtańsza w stosunku do efektu jaki przyniosła w historii muzyki.Tak jak uważają wszyscy jest dość surowa pod względem brzmienia ale na tle innych konkuencjnych zespołów jawi się bardzo przyzwoicie.Zasługa w dużej mierze tego Georga Martina czyli producenta, który podszedł do całości jako do produktu kompletnego a nie tylko zbiórki singli i dograniu wypełniaczy. Jest to płyta od której możemy zacząć mysleć że oto rock n roll wszedł własnie w okres dojrzewania. Ale to wiemy teraz my, znając dalsze losy grupy. W roku 1963 album byłjedną z wielu płyt, kóra akurat odniosła sukces i zawierała wyjątkowo dobre piosenki. Bez późniejszych sukcesów dzisiaj o tej płycie mało kto by pamiętał. Niemniej daję cztery gwiazdki bo to naprawdę kapitalna płyta i warto ją znać.

Mój egzemplarz winylowy to reedcja z ostatniego wznowienia (180g) Brak podanych poniżej w nawiasach nazwisk kompozytorów oznacza, że piosenkę napisał duet kompozytorski Lennon - McCartney.

Strona A

1. „I Saw Her Standing There” – 2:55
2. „Misery” – 1:50
3. „Anna (Go to Him)” (Arthur Alexander) – 2:57
4. „Chains” (Gerry Goffin, Carole King) – 2:26
5. „Boys” (Luther Dixon, Wes Farrell) – 2:27
6. „Ask Me Why” – 2:27
7. „Please Please Me” – 2:03

Strona B

1. „Love Me Do” – 2:22
2. „P.S. I Love You” – 2:05
3. „Baby It’s You” (Mack David, Barney Williams, Burt Bacharach) – 2:38
4. „Do You Want to Know a Secret” – 1:59
5. „A Taste of Honey” (Bobby Scott, Ric Marlow) – 2:05
6. „There’s a Place” – 1:52
7. „Twist and Shout” (Phil Medley, Bert Russell) – 2:33