wtorek, 11 września 2012

Marillion - Holidays in Eden (1991) - recenzja




Trudno jest mi napisać  samodzielnie recenzję tej płyty nie odwołując się do tego co przeczytałem już wcześniej przez lata w różnych publikacjach. Pomimo tego spróbuję uczynić wszystko by nie okazać się wtórnym do bólu i wplotę do niej sporo wątków osobistych.W moim muzycznym świecie Marillion zaistniał z chwilą wydania "Misplaced childhood" później była spora przerwa podczas której mało co mnie interesowało z tego typu muzyki. Odejście Fisha potraktowałem jako kolejny rozpad kolejnej popularnej grupy.Prawdziwy bum na muzykę Marillion pojawił się u mie dopiero w 1992r i to za sprawą albumu z 1991r "Holidays in Eden" oraz koncertu tej grupy w poznańskiej Arenie.Po tym niewątpliwie dla mnie super spektaklu cofnąłem się do wszystkich płyt okresu Fisha oraz "Seasons end" nagranej już z Hoggym. Z uwagi na dość późne polubienie grupy nie byłem  skażony Fishem i absolutnie  nie rozumiałem co fani tej grupy tak naprawdę chcą od Hogartha wieszając na nim całe zło.Steve od samego początku jawił mi się jako znakomity wokalista, który wniósł bardzo świeży powiew w tą formację, którą wcześniej kojarzyłem głównie z suity "Pseudo silk Kimono - Kayleigh - Lavender - etc".



Zacznę jednak od początku.Rok 1991 i 1992 przyniósł w moim życiu dla mnie dwie poważne zmiany.Pierwsza to, że stałem się żonatym facetem i wypadało spoważnieć, druga to,że na świat przyszła moja córka. Hobby muzyczne ograniczało się wyłącznie do słuchania muzyki z walkmana podczas prasowania pieluszek a sprzęt stereo trzeba było z powodu braku dla niego miejsca sprzedać.Mało wtedy do mnie docierało nowości bo skupiony pomiędzy obowiązkami domowymi a wielogodzinną pracą zawodową po prostu miałem ograniczenia w dostępie.W domu w tych nielicznych chwilach wolnych również nie do końca mogłem sobie słuchać co bym chciał bo musiałem liczyć się z gustem muzycznym mojej żony.Ona wtedy była właśnie na etapie fascynacji Marillion z nowym wokalistą, choć nie stroniła także od muzyki okresu Fisha.By dogodzić kochanej kobiecie wsłuchiwałem się wraz z nią w te dźwięki, które powiem szczerze wówczas nie zawsze w pełni mi odpowiadały.Ja potrzebowałem wyraźnego gitarowego grania i wszelkie klawicze i rozbudowane formy ze skomplikowanymi melodiami raczej traktowałem z rezerwą.Przez przypadek trafiłem w telewizorze na występ grupy w Sopocie i wtedy po raz pierwszy złapałem się na tym, że zaczyna mnie to kręcić na poważnie.Występ zespołu w Poznaniu był już tylko dopełnieniem. Bilety oczywiście kupiłem jak tylko pojawiły się w sprzedaży robiąc tym niespodziankę żonie. Wyjście na koncert był w zasadzie naszym pierwszym oddechem i odskocznią po okresie wytężonej opieki nad niemowlęciem.Marillioni kupili mnie wtedy całkowicie na długie lata stając się wręcz grupą numer jeden. No może dwa bo Beatlesów nigdy nie zdradziłem.

Okładka wersji dwupłytowej CD - edycji 24-bit digital remaster

A teraz już czas przejść do zawartości płyty "Holidays in Eden".Pierwsze co się rzuca podczas odsłuchu to bardziej piosenkowy charakter całości.Nie brakuje tu co prawda momentów bardziej rozbudowanych ale wszystko zamyka się w standardach nazwijmy to umownie radiowych.Tą płytę do przodu ciągną aż trzy super mocne konie napędowe.Są nimi trzy piosenki dość odległe stylizacją od progresywnego grania: "Cover my Eyes", "No one Can" i "Dry Land"."Cover my Eyes" podobno tworzony był z myślą o rynku amerykańskim a tam wiadomo jakie panują zwyczaje. Jeśli piosenka nie chwyta w pierwszych swoich 30 sekundach trwania to mało kto zadaje sobie trud słuchać tego dalej."Cover my Eyes" wpasowuje się w tą zasadę idealnie.Gitara co prawda w początku tego utworu nasuwa skojarzenia brzmieniowe i rytmiczne z U2 ale na tym wszelkie podobieństwa się kończą.Ktoś kiedyś określił ją jako materiał na ambitniejszy przebój lata roku 1991.Większość lubiących tą grupę doskonale wie gdzie doszukiwać się pierwowzoru tego przeboju ale jak to się często pisze "z dziennikarskiego obowiązku" informacja się należy. Kto chce posłuchać wzorca odsyłam do płyty wcześniejszego zespołu Hogartha "How we live" a tam pod pozycją zatytułowaną "Simon's car" w kilku fragmentach usłyszymy nuta w nutę i słowo w słowo to co zaczyna "Cover my eyes". Kolejny przebój z "Holidays in Eden", "Dry Land" też w bardzo zbliżonej wersji pojawił się już wcześniej na wspomnianym albumie How We live dając mu nawet tytuł. Rothery i Kelly praktycznie tylko trochę podrasowali tą piosenkę i tak oto "Dry land" w wersji bliżej nieznanej z albumu wcześniejszego zespołu Hoggego stał się w cztery lata później przebojem a obecnie klasykiem Marillionu.

 Zamieszczam do posłuchania piosenkę "Simon's Car" - pierwowzór "Cover my Eyes"


A tu można posłuchać wersji "Dry Land" w wersji zespołu wcześniejszego Hogatha  How we Live

Ostatni wielki hit z tego krążka to przepiękna ballada "No one can". Dla mnie jest to zaraz po "Easter" najpiękniejsza piosenka Marillion okresu Hoggego.Perfekcja w każdej sekundzie jej trwania.Urzeka delikatnością, melodią i rozmachem aranżacyjnym.Czegoś takiego i tu przepraszam za porównanie ale Fish by nie zaśpiewał.Tak jak na "Seasons end" wyczuwa się, że muzyka tworzona była pod Fisha i spokojnie mógł on na niej być wokalistą, tak na tej płycie rządzi już Hogarth.Mam nawet wrażenie, że powoli zaczyna przejmować pałeczkę lidera w grupie a jeżeli to jeszce nie ten czas to z pewnością sporo swojego narzuca.Inna kwestia, ze czyni to przy pełnej zgodzie i co ważne zadowoleniu reszty zespołu.Te trzy piosenki lansowane w radiu w owych czasach rzucały w oczach fanów progresywnego Marillionu złe światło na całość. Zarzucano jej zbytnie podążenie w kierunku pop rocka.Prawda była zgoła odmienna. Single przebojowe nadały jej lekkość ale nie pozbawiły grupy korzeni. Kto nie ograniczył się do tego co nadawano w radiu a sięgnął po cały album i w spokoju w domu zanurzył się w całość już na początku odkrył, że otwierający "Splintering heart" to w zasadzie rasowa kompozycja nie odbiegająca niczym od dokonań z progresywnego okresu. To w dalszym ciagu typowy rozbudowany Marillion ze znajomo brzmiącą gitarą i klawiszami z tym, że dopracowany już pod kątem nowego wokalisty Steviego. Innymi perełkami, którym trudno zarzucić "piosenkowatość" radiową to "Party" oraz tytułowa "Holidays in Eden". Znajdziemy na tej płycie również utwór trochę zrobiony rytmicznie pod "The Uninvited Guest" a zatytułowany "This Town". Mamy też ciut ambitniejszą balladę "Waiting to happen" i dla mnie ona stanowi zapowiedź tego co Marillion zacznie niebawem po tym albumie robić przez wiele lat.Całość zamyka utwór typu suita "100 night".W zasadzie to trzy ostatnie utwory ją tworzą jako całość.


Podsumowując całość album "Holidays in Eden" miał osiągnąć trzy cele. Pierwszym i to najważniejszym było umocnienie pozycji Hogartha jako wokalisty w Marillion i danie sygnału fanom, że zespół podąża w dobrą stronę.Zresztą temu służyły w tym okresie także bardzo liczne występy oraz olbrzymia ilość wywiadów w prasie, radiu i telewizji.Drugi cel to osiągnięcie komercyjnego sukcesu. Stąd zatrudnienie przy produkcji albumu speca od muzyki pop, który nadał piosenkom Marillionu odpowiedniego radiowego szlifu.Ostatni cel to próba definitywnego odcięcie się od piosenek po byłym wokaliście i stopniowe likwidowanie repertuaru koncertowego sprzed lat.Zrezygnowano również z charakterystycznego Loga z nazwą grupy.Tej płycie ja zarzucić mogę jedynie zawartość słowną.Teksty są mniej czytelne i z pewnością nie przykuwają uwagi aż tak jak swego czasu teksty Fisha.Dla mnie "Holidays in Eden" wraz z "Seasons End" to dwie najlepsze płyty Marillion okresu Hoggego. Nie potrafię nawet wskazać wśród nich , która lepsza.Kolejna "Brave" choć wiem, że kultywowana wsród fanów już podoba mi się tylko we fragmentach.Album "Holidays in Eden" jest dla mnie ostatnim albumem Marillion, który jako całość jest dziełem dla mnie doskonałym.Później na kolejnych płytach, aż po dzisiejsze dni zespół wspina się na wyżyny sztuki muzycznej już tylko chwilami i to w poszczególnych kompozycjach.

Posiadam ten album w dwóch wersjach na Compact disc jako remaster powiększony o utwory dodatkowe ze stron b singli czy występujące w innych wersjach oraz na analogu. Płytę winylową nabyłem całkiem niedawno korzystając z okazji, że wypuszczono jej reedycję datowaną rokiem 2012. Ukazała się jako "180 gramówka" i cieszy oko jak i ucho z każdym jej obrotem na gramofonie.Polecam wszystkim póki dostępne są w sprzedaży.

strona A

1 - Splintering Heart
2 - Cover My Eyes (Pain And Heaven)
3 - The Party
4 - No One Can

strona B

1 - Holidays In Eden        
2 - Dry Land        
3 - Waiting To Happen        
4 - This Town        
5 - The Rakes Progress        
6 - 100 Nights

P.S. nr 1 Ot taka sobie ciekawostka jeszcze na koniec...


Ta piosenka jako pierwsza miala być rozpatrywana do ponownego nagrania jako już Marillion ale zwyciężyła koncepcja, by zrealizować ponownie "Dry Land" Czy dobrze się  stało ? - oceńcie sami

P.S. nr 2 Jako kolejną ciekawostkę przytoczę recenzję tej płyty napisaną przez śp.Beksińskiego a pochodzącą z roku wydania tego krążka.W niczym się z nim nie zgadzam i jestem ciekaw czy teraz napisałby to po latach tak samo.Tomek odzwierciedla w niej idealnie emocje jakie towarzyszyły fanom starego Marillionu przez lata.Przytaczam ją dlatego, że wiem jakim autorytetem ten człowiek był obdarzony przez słuchaczy swego czasu. Dla mnie po latach ta recenzja to dowód na to, że król faktycznie czasami jest nagi i warto  samemu wyrobić sobie opinię by nie pozwolić sobie aby ktoś dyktował tak naprawdę co jest dobre używając argumentów w mysl zasady - ja wiem najlepiej co jest dobre, bo jestem krytykiem muzycznym.


tekst cały recenzji autorstwa  T.Beksińskiego

Podobno Marillion odrodził się na nowo, a "nietuzinkowy" wokalista Steve Hogarth znalazł wspólny język z dawnymi kolegami Fisha. Świadczy o tym wydana pod koniec ubiegłego roku wideokaseta, okraszona pełnymi entuzjazmu wywiadami i zapowiedziami nowej super super-płyty. Zespół popisał się nawet, grając w studiu jej fragmenty - żeby fanom ślinka pociekła. Obejżałem tę kasetę, zamiast cieknącej ślinki poczułem dziwne skurcze żołądka, a widok Hogartha śpiewającego Kayleigh i Lavender zepsuł mi humor na miesiąc. Z tym większym niepokojem czekałem na zapowiadany album, gdyż - mimo wszystko - brzmienie słowa MARILLION nadal wywołuje we mnie dość zagadkowe reakcje. Reakcja po wysłuchaniu płyty Holidays In Eden była jednak jak najbardziej zdrowa. Wyleczyłem się całkowicie. Teraz mogę już nawet słuchać starych płyt z Fishem, które odstawiłem kilka lat temu na półkę z przyczyn osobistych. Marillion to już historia. Historia, do której zawsze podchodzić będziemy z szacunkiem i z łezką sentymentu. To coś, co umarło razem z latami osiemdziesiątymi, kiedy to wielki ambitny rock odzyskał rozmach. Obecnie słowo Marillion drukowane na okładkach wciąż wydawanych płyt (dużych i małych) jest tylko pustym hasłem. Na szczęście zespól wziął to także pod uwagę i zmienił nawet logo - album Holidays In Eden firmowany jest jakże banalnym znakiem graficznym na tle nijakiej niebieskiej okładki. Podpisał ją Bill Smith - artysta obdarzony wyobraźnią kosmiczną, czego dowodzą wszystkie jego "dzieła" (np. Abacab czy Three Sides Live Genesis).Przejdźmy jednak do muzyki. Tak marnych kompozycji nie slyszałem już dawno. Są one marne nie tylko w skali Marillion, ale w skali ogólnej. Co najmniej polowa płyty robi wrażenie wariacji na temat Hooks In You. Są też dwie łzawe balladki (The Party i Waiting To Happen), z których ta druga wyróżnia się niczym wiśnia na talerzu grysiku. Jest nawet coś w rodzaju suity - cykl trzech utworów zamykających płytę, połączonych, gdyż w innym razie nikt nie wpadłby na to, że stanowią całość. Steve Hogarth udowadnia tym razem ostatecznie, że ma głos równie zniewalający jak wzrost. Gdyby nie słowo "Marillion" na okładce, pomyślałbym, że słucham chorego kuzyna Dona Henleya lub Dana Fogelberga (którzy przy nim są niczym Clint Eastwood przy poruczniku Borewiczu). Mam wrażenie, że Fish na odchodnym zostawił byłym kolegom tak wiele wódki, że do dziś nie wytrzeźwieli i nadał nie słyszą, kogo przyjęli na jego miejsce. W przeciwieństwie do Fisha Wielki Stefek POTRAFI grać na instrumentach klawiszowych!!. Zabral się więc też do komponowania i to przeważyło szalę. O ile Seasons End zawierał sporo utworów starszych, do których Hogarth jedynie dodał zniewalający głos, Holidays In Eden w całości powstał przy jego współudziale. They're clutching at straws, still drowning... Żal mi Steve'a Rothery'ego i Marka Kelly'ego obydwaj grają wspaniale i to jedynie tłumaczy fakt, że album Holidays In Eden nie jest sprzedawany z bezpłatnym dodatkiem - torebką, jakie zazwyczaj wiszą z tyłu siedzeń w samolotach.Tytuł - Wakacje w Raju - obiecuje sporo, ale jeśli tak ma wyglądać urlop, to wyjadę do Japonii, gdzie rezygnacja z wypoczynku przynosi zaszczyt. Weekend w Piekle byłby znacznie ciekawszy, bo Lucyfer to gość z klasą i na pewno nie torturowałby nikogo taką muzyką.

TOMASZ BEKSIŃSKI
Tylko Rock 9/1991

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz