środa, 6 marca 2013

O "koncertówkach" wczorajszych i dzisiejszych


Do niedawna kupowanie płyt typu Live obarczone było sporym ryzykiem. Łatwo mozna było trafić na totalne gnioty brzmieniowe. Tylko nieliczni artyści potrafili wspiąć się na wyżyny swoich umiejętności technicznych i nagrać na żywo materiał na takim poziomie, który nie odbiegałby od tego stworzonego w sterylnych warunkach studyjnych. Dziś wszystko wygląda już inaczej. Osobną kwestią jest tu oczywiście olbrzymi postęp w produkcji takich płyt i współczesne możliwości edytorskie dla nagrań dokonanych ze sceny. Pamiętam pierwsze płyty typu "live" jakie poznałem jako młody chłopak pod koniec lat 70tych. Były to dwie części "Alive" Kiss oraz  "If you want blood..." AC/DC. Trochę później trafiłem na "Made in Japan" Purpli oraz Thin Lizzy "Live and Dangerous".Każda z nich na swój sposób była niepowtarzalna i posiadała swój klimat brzmieniowy. Mam tu na myśli nie samą muzykę ale sposób realizacji dźwięku.Dzisiejsze koncertówki trochę zatraciły swój klimat.Technika pozwala obecnie nagrać dźwięk nie odbiegający od warunków studyjnych. Obróbka dalsza materiału pozwala uszlachetnić wszelkie niedociągnięcia. Otrzymujemy produkt, który tylko z pozoru jest zapisem "na żywo".Jak do tego dołożymy fakt, że większość zespołów pragnie udowodnić, że granie na koncertach jakościowo nie odbiega od tego co potrafią w studiu otrzymujemy produkt mało oryginalny i średnio ciekawy dla fanów.Większość kompozycji bowiem nie różni się od tych jakie znamy z wersji studyjnej.Drażni wręcz to, że zespoły nie próbują nic dodać od siebie nowego. Nawet solówki gitarowe zazwyczaj odgrywane są jeden do jeden.Gdyby nie reakcje publiczności nic nie wskazywałoby na to, że to nagrania nie pochodzące z płyt studyjnych.Dążenie do perfekcji brzmieniowej doprowadza powoli do tego, że zatraca się sens nagrywania płyt "Live".Nie twierdzę, ze powinny takie produkcje brzmieć okropnie lub sprawiać wrażenie nagranych na jakimś dyktafonie ale sami przyznacie,zwłaszcza Ci którzy bywają na koncertach, że specyficzny sound uzyskiwany na koncertach tak dobrze nam znany na płytach staje się coraz bardziej klarowny.Uważam, ze płyty nagrywane na żywo powinny oprócz muzyki przemycić jak najwięcej z samej atmosfery.Słuchacz powinien czuć, że to jest grane na żywo. Wpadki głosowe czy źle dociśnięte palce na strunach powinny być słyszane bo to daje urok. Nikt nie wymaga od artystów idealnego odegrania piosenek z płyt. Zadziwia mnie również to, że tak mało artystów grając na scenie swój jakiś hit sprzed wielu lat, praktycznie nic w nim nie zmienia. Przecież to niemożliwe, by będąc twórcą po tylu latach nie dostrzec nic w swoim dziele, co chciałoby się poprawić lub chociaż zagrać inaczej. Z nostalgią więc wspominam ostatnie koncertówki z "prawdziwego zdarzenia", wspomniane wcześniej oraz dodatkowo jeszcze kilka z lat wcześniejszych jak choćby: "24 Night" Claptona, "One the Night" Dire Straits, "World Wide Live" Scorpionsów. Na nich czuło się podczas słuchania bycia w centrum wydarzeń.Zapewne wielu płyt koncertowych nie znam i być może moje odczucia są odosobnione ale do refleksji skłoniły mnie dwie pozycje jakie niedawno okazyjnie trafiłem do kupienia.Jedną z nich jest "Live" zespołu RPWL a druga to "Concerto maximo" Pendragonu.

Dwa bardzo dobre ( podwójne) albumy koncertowe, świetnych zespołów 
za cenę trzech paczek papierosów i to kupione w sklepie
(mp.3-owicze - więcej na prąd wydacie ściągając to z netu)

W obu przypadkach dźwięk dopieszczono na tyle, że trudno odnieść wrażenie by to było nagrane na scenie. Co zdradza te płyty jako Live ? Tylko sporadyczne reakcje publiki i nieczęste monologi artystów w kierunku widowni.Bym był dobrze zrozumiany.Oba moje nowe nabytki to płyty fantastyczne do słuchania i zawierają rewelacyjny materiał. Tylko, że jest on dla mnie trochę wtórny, bo nie dostrzegam wielkiej różnicy w wykonaniach czy brzmieniu pomiędzy tym co doskonale znam z wykonań studyjnych.Powinno to być dla tych wykonawców nobilitujące co wypisuję ale w rocku tak już jest, że nie precyzja jest najważniejsza a duch rock n rolla, a on trochę ucieka. Nie powinno się z koncertu rockowego robić występu rodem z sali filharmonii gdzie na widowni zasiadją miłośnicy muzyki uzbrojeni w partytury i śledzący głównie instrumentalistów pod względem jakości wykonanej muzyki a nie jej samej. Nie tędy droga.Wrócę na chwilkę jeszcze do Pendragon ale do zupełnie innej ich płyty nagraniej metodą"na żywo". Chodzi mi o "Acoustically Challenged". Tak się złożyło, że jako zdeklaroany fan tej grupy tkwiłem przy radiu w chwili gdy wystepował on z tym zapisanem materiałem.Nie byłem pewien czy ukaże się ten koncert w całości na płycie więc nagrałem go sobie. W chwili ukazania się płyty doznałem małego szoku.Powycinano wszystkie dialogi Nicka z publicznością, pozmieniano wszystkie "niedociągnięcia" wokalne na "lepsze jakościowo" a trzeba przyznać, że lider Pendragon'u nie był wtedy w życiowej formie wokalnej. Dokonano miksu, który częściowo zmienił całe brzmienie koncertu. Niby to samo a jednak nie do końca.Widać czarno na białym ile dołożono dodatkowo by całość prezentowała się bardziej idealnie.

Być może jak już pisałem trochę przesadzam i być może nie jest tak źle na tym świecie muzycznym bo wszak taka pozycja jak "Celebration Day" Zeppelinów przywraca wiarę w to, że można jak się chce nagrać płytę według schematów dawnych i przemycić do naszych domów ciut emocji spod sceny. Tylko, że takich płyt jest juz naprawdę niewiele. A wszystko "zło" zaczęło się od "PULSE" Floydów... Kto to tak do końca traktuje jako koncertówkę pomimo tego, że każdy dźwięk powstał ma scenie.


Za niedościgniony wzór wśród koncertówek uważam płyty Deep Purple "Made in Japan" oraz "Nobody's Perfect". Kto wie czy nawet tej drugiej nie cenię sobie bardziej. Bardzo lubię też "Alive2" Kiss oraz wcześniej wymienianą Thin Lizzy.W 1993r Dire Straits wydało swoją kapitalną koncertówkę wartą częstego słuchania a przecież to nie jedyna ich doskonała pozycja nagrana na żywo.Widać kiedyś można było tworzyć sztukę i magię koncertową nawet na płytach. Dziś to już w dobie nowoczesnej techniki i tendencji do bycia idelanym coraz trudniejsze. Doskonałe dwie koncertówki nagrano również w naszym kraju i sądzę, że to dwie perły zasługujące na miano najleoszych polskich płyt Live wszech czasów. Na myśli mam (jakby mogło być inaczej) obie płyty wydane przez Savitor, czyli "Live" Perfectu i Lombardu.

1 komentarz:

  1. Sporo masz racji Jadisie. Koncert to koncert i musi oddawać przede wszystkim atmosferę. Piosenek w idealnym wykonaniu możemy posłuchać z płyt studyjnych. Wiem, że nie lubisz grupy Jethro Tull, ale skoro mówimy o legendarnych koncertowych wydawnictwach, polecem Ci ich płytę "Bursting Out" - rewelacja.
    No, a "Concerto Maximo" świetna rzecz...

    OdpowiedzUsuń