czwartek, 9 lutego 2012

Camel - Harbour of Tears (1996) - recenzja



Dziś do recenzji wybrałem album, który uważam za "najpiekniejszą smutną płytę" jaka powstała w muzyce rockowej. Każdy  z moich znajomych miał to samo odczucie po zetknięciu się z tymi kompozycjami (a przynajmniej Ci co ją przesłuchali). Potężny smutek i tęsknotę za utraceniem czegoś bezpowrotnie słychać tu w każdej nucie. Są płyty na tym świecie przy słuchaniu których człowiek ma ochotę skoczyć z dachu lub odkręcić gaz. Są takie, przy których ma ochotę zacząć pić krew i zwiedzać podczas ich odsłuchu późną nocą cmentarze.Sporo jest takich, przy których nogi same dostają tanecznych drgawek. Ta płyta ma również swoją cechę. Przy niej chce się płakać. Nie odkryję ameryki pisząc o okolicznościach powstania tej muzyki."Harbour of tears", czyli "Port Łez" to muzyka dedykowana prze lidera Camela swojemu zmarłemu ojcu.Tytułowy "Port łez" to miejsce w Irlandii a dokładniej jest to port w  Country Cork. Stąd w poszukiwaniu pracy emigrowali do Stanów ludzie. Tu się żegnali i to często na zawsze.

Okładka opatrzona jest tekstem

"Port (przylądek) Cóbh jest pięknym, głębokim portem w County Cork w Irlandii. Był on ostatnim skrawkiem Irlandii dla setek z tysięcy złamanych rodzin, które odpływały od jej brzegów ku nieznanemu przeznaczeniu. Nazywano go Portem Łez".

Po przesłuchaniu całości oprócz potężnej dawki smutku z pewnością zwrócimy uwagę na elementy folkloru irlandzkiego. Cała płyta jest bardzo ale to bardzo irlandzka.Całość dodatkowo opatrzono tekstem śpiewanym na zmianę przez Latimera i Colina.Po przeanalizowaniu słów wszystkich piosenek z tej płyty śmiało mogę twierdzić, że oprócz samego ich poetyckiego rozmachu posiadają dokładnie to samo co muzyka, której towarzyszą - są smutne. Piękne ale smutne.W słowach opisuje Andy emocje towarzyszące rozłące, tęsknocie za bliskimi, za ojczyzną.W tytułowym utworze rozpoczyna też pewną opowieść wcielając się w postać jedego z pięciu braci zmuszonego przez biedę do emigracji.W kolejnych odsłonach opowiada z pozycji emigranta o tym wszystkim co czuje. Przed poznaniem tej płyty często słyszałem w stosunku do stylu gry Gilmoura czy Claptona określenie "płacząca gitara".Jeżeli Clapton potrafił sprawić by gitara zapłakała to Latimer potrafi sprawić, że oprócz instrumentu także i my zaczynamy mieć mokre oczy.Utwory na płycie tworzą jedną doskonałą całość i sprawiają wrażenie suity. Grupa Camel w chwili zakończenia ostatniego dźwięku na tej płycie zostawia nas nad brzegiem irlandzkim, wpatrzonych w horyzont i jedyne co do nas dociera to szum fal.W ten sposób grupa przetrzymuje nas prawie 15 minut.To dobry pomysł, by nas słuchaczy wyciszyć po tej muzyce i nie pozwolić, by od razu bez chwili zadumy pojawiło się coś innego, niezwiązanego z tą płyta, co mogło by przedwczesnie zburzyć nastrój.

Domyślam się, że jestem w mniejszości, która uważa tą płytę za najlepszy album grupy Camel. Być może powodem tego jest to, że ten album poznałem jako pierwszą w całości płytę tej grupy.Na tej płycie też idealnie wyważono ilość partii wokalnych do reszty, przez co  nie jest ona ani prześpiewana, ani nie jest przegrana.Camel ponoć na koncertach w Polsce wykonał całą płytę. Szkoda, że poznałem ją z pewnym kilkuletnim opóźnieniem . Być może, gdybym chwycił to na bierząco, to by mnie ten koncert nie minął . Dzisiaj nie słucham jej zbyt często, gdyż muzyka z niej pochodząca zbytnio działa na moje "receptory depresyjne" powodując nastrój przygnębienia i zbędne zasmucanie się. Staram się ją sobie dawkować i odtwarzam ją tylko w chwilach, gdy nastrój mam na tyle dobry, że prędzej dostrzegę piękno gitary niż ten smutek z niej bijący.Andrew Latmer tą płytą stworzył coś niesamowitego. Brawo !!!


Krótka to recenzja bo nie chcę w tym przypadku lać wody, czy dogłębnie analizować każdą nutę. Nie chcę też pastwić się nad wątkami osobistymi kompozytora tej muzyki. Dodam może tylko, że za teksty odpowiadała na tej płycie głównie żona Adrewa Latimera Sussan Hoover a za wokalne partie kobiece, bliżej mi nieznana Mae McKenna. Płyta z tych,  które warto znać i mieć w kolekcji. Polecam

track lista

"Irish Air" (0.57) – utwór tradycyjny
"Irish Air (Instrumental reprise)" (1.57) – utwór tradycyjny
"Harbour of Tears" (3.12) – Hoover, Latimer
"Cobh" (0.50) – Hoover, Latimer
"Send Home the Slates" (4.23) – Hoover, Latimer
"Under the Moon" (1.16) – Hoover, Latimer
"Watching the Bobbins" (7.13) – Hoover, Latimer
"Generations" (1.01) – Hoover, Latimer
"Eyes of Ireland" (3.09) – Hoover, Latimer
"Running from Paradise" (5.20) – Hoover, Latimer
"End of the Day" (2.29) – Hoover, Latimer
"Coming of Age" (7.21) – Hoover, Latimer
"The Hour Candle" (23.00 z czego 15 minut szumu morza) – Hoover, Latimer

6 komentarzy:

  1. Doskonała recenzja Jadisie, a i płyta doskonała.
    "Harbour of Tears" grupy Camel zajmuje w moim życiu szczególne miejsce. Dokładnie pamiętam dzień kiedy ją kupiłem. Była to szczególna chwila, moment zwrotny kiedy pewne sprawy się rozwiązały i po nerwowym okresie miałem nadzieję na świetlaną przyszłość. Pięć lat później znowu znalazłem się na zakręcie i żegnałem się z rodziną na poznańskim dworcu PKS - moim własnym "porcie łez", wyruszając do Irlandii. Jeszcze nie raz muzyka z tego albumu towarzyszyła mi w trudnych chwilach życia. Tym większym wzruszeniem były dla mnie odwiedziny Cóbh, przyglądanie się statkom opuszczającym port, czy chwila zadumy pod pomnikiem ofiar zatopienia Lusitanii. Może nie wszyscy wiedzą, to właśnie jego górna część - ten rozpaczający anioł zdobi okładkę tejże płyty. Jak już mówimy o katastrofach morskich warto dodać, że Cóbh (dawniej Queenstown) był ostatnim portem, w którym zatrzymał się Titanic. Łatwo sobie wyobrazić, że niejedna łza została przelana w tym mieście i wielu ludzi żegnało się tutaj by nigdy więcej już się nie spotkać. Ocenia się, że 2,5 miliona Irlandczyków wypłynęło z Cóbh w poszukiwania lepszego życia. Nad miastem góruje piękna katedra ufundowana ze składek emigrantów.
    Nieco odbiegłem od kwestii muzycznych, ale Jadis świetnie o nich opowiedział. Może moja relacja, mówiąca o samym miejscu, które zainspirowało Andyego Latimera do nagrania tej płyty, pozwoli komuś lepiej wczuć się w jej klimat.
    Na zakończenie dodam, że szczególnie wzruszające są dla mnie ostatnie słowa utworu "Send Home the Slates", kiedy Andy śpiewa:
    "PS. Dear Ma,
    I send my picture.
    Don't let the family forget me..."

    OdpowiedzUsuń
  2. Jedna rzecz mnie zaskoczyła - nie wiedziałem, że są różne wersje tej płyty (choć to pewnie nic dziwnego, że dobry album bywa wznawiany, na dodatek w innej szacie graficznej). O ile książeczka niczym nie różni się od mojego egzemplarza, to samo CD wygląda zupełnie inaczej. Na krążku, którym ja dysponuję nie ma tytułów utworów, za to jego centrum zdobi zdjęcie owego anioła, o którym już wspominałem. To tak w kwestii formalnej - może ktoś będzie chciał zdobyć obie wersje? ;-)

    OdpowiedzUsuń
  3. No i jeszcze jedno - piosenkę "Send Home the Slates" śpiewa David Paton z małymi wtrąceniami Andy'ego Latimera. Mój błąd.

    OdpowiedzUsuń
  4. Piękna i poruszająca płyta. Rzecz tak przejmująca, że nadaje się tylko do uważnego słuchania w zaciszu domowym. Tak jak pisał Jadis, ja również sięgam po ten album sporadycznie, bo to nie jest muzyka, którą można sobie włączyć jako wypełniacz dnia. Emocje zawarte w dźwiękach, aż proszą się o uwagę i skupienie. Kto nie zna, niechaj nadrabia zaległości, bo to pozycja obowiązkowa w dyskografii grupy Camel.

    P.S. Jeśli chodzi o formę wydania, to jestem posiadaczem wersji z aniołem na CD, tak jak Andrzej. Ciekawe, które z wydań jest pierwowzorem, a które wznowieniem? A może obie ukazały się w tym samym czasie, tylko w innych krajach i stąd te różnice.

    OdpowiedzUsuń
  5. Świetna recenzja,identycznie odbieram tę niezwykłą plytę,przepiękna muzyka.

    OdpowiedzUsuń
  6. Koncert o którym wspomniano w tekście odbył się w Warszawie 6 kwietnia 1997 roku i faktycznie zespół Camel zagrał cała płytę nie omijając najmniejszego fragmentu. Zrobił tak duże wrażenie na słuchaczach ze po wydanie ostatniego dźwięku perkusji była kilkudziesięcio minutowa przejmująca cisza...i do piero po długiej chwili rozległy się olbrzymie brawa. To był jeden z najlepszych koncertów na których byłem, to był szok muzyczny.

    OdpowiedzUsuń